Ashan' thera, dah', witajcie!

Najstarszy z zakonow Killinthoru to Ordo Fallax Spes (Zakon Zwodniczej Nadziei) roztaczający swą pieczę nad północnym zachodem, gdzie na fundamentach tradycji i surowych zasad buduje swą potęgę łącząc w jedno najbardziej dopasowane pary. Ich historia jest długa i wciąż toczy się na nowo. Zajrzyj do kronik, odnajdź legendy, posłuchaj plotek tego co dzieje się teraz.

27 października 2015

5. Próby odkrycia prawdy


art by www.kaizendesign.deviantart.com

                Była strasznie szybka. Dogonił ją dopiero przy schodach koło jadalni, gdzie czekała na niego  z piętką chleba i kawałkiem sera oraz okrągłym warzywem o czerwonej barwie. Pomidory były u nich całkiem do niedawna uważane za trujące. Na szczęście ktoś był na tyle odważny, aby przełamać te plotki.
- Na więcej nie licz – powiedziała podając mu jedzenie i wgryzając się w trzymane w drugiej ręce, soczyście czerwone jabłko. Jej karminowe usta zamknęły się na nim, uwydatniając swą pełną linię i kusząc jeszcze bardziej. Chrupnęło.
- Dzięki… - wysapał, przyjmując podarek i wpatrując się w nią przez chwilę.
Arianna. Czasami zapominał, że to jego siostra. Jako dzieci widywali się niezwykle rzadko i choć spotkania te należały zwykle do nader intensywnych, w pełni mogli się poznać dopiero jako dorośli.
- Burczenie twojego żołądka było słychać trzy piętra niżej – odparła ze śmiechem, kantem smukłej dłoni ścierając lśniące krople soku z podbródka.
Mógłby je… Mentalnie zdzielił się w głowę, przywołując do porządku wybujałą fantazję.

- Mam do ciebie prośbę.
- Jeszcze jakąś? Nie wystarczy, że cię nakarmiłam? – zapytała, sugerując gestem, żeby zabrał się wreszcie za jedzenie. June znajdowała się niebezpiecznie blisko niego, tylko czekając na chwilę nieuwagi mężczyzny, aby pochłonąć wszystko. Na wszelki wypadek uniósł rękę z prowiantem wyżej, kątem oka patrząc nieprzychylnie na rudą.
                - Chodzi o naszą matkę… - szepnął, nachylając się do niej poprzez kraniec zdobnej poręczy.
Dziewczyna zamarła w pół ruchu, wpatrując się w niego uważnie szeroko otwartymi oczyma.
                - Chodźmy, opowiesz mi po drodze – odparła raptownie, otrząsnąwszy się obgryzając do końca ogryzek i rzucając go zaciekawionej wilczycy. 

Miała rację, ściany miały uszy. Podejrzewał jednak, że to nie o to jej chodziło. Bardziej prawdopodobną przyczyną nagłej zmiany zachowania była chęć oswojenia się z myślą o rozmowie o niej. Aria w odróżnieniu od niego zupełnie nie pamiętała matki, a jedynie jak przez mgłę kojarzyła to, o czym opowiadał jej Gabriel. Nie była wszakże pewna, czy są to wciąż jej wspomnienia, czy przenikająca ją autosugestia brata. Temat ów był przeto niezwykle dla niej drażliwy. Jednocześnie chciała wierzyć i bała się snuć nadzieje. Pomimo własnych rozterek starała się go wspierać.

Zjadł w biegu. Był do tego przyzwyczajony. Życie w zakonie przez większość czasu przypominało pszczeli ul. Zawsze było coś do zrobienia, na już, albo na wczoraj, szczególnie, gdy było się dopiero początkującym adeptem ze szkoleniem i setką dodatkowych obowiązków na karku. Jeżeli człowiek chciał jeszcze dodatkowo być kimś tuż po zdaniu sprawdzianów końcowych musiał się również nieźle napracować jako jeden z członków na podstawowych szczeblach hierarchii. Nie wspominając już o wypełnianiu poślednich misji zlecanych uczniom, o które potrafili się wręcz bić. Jakakolwiek bowiem misja to by nie była pieniądz to pieniądz, a uprząż, czy dobrze wygarbowaną skórę na nowe siodło skądś trzeba było mieć. Jednym słowem nie było łatwo. Starsi śmieli się z nich, że później wcale nie jest łatwiej, ale zupełnie nie rozumieli wiszącej nad rodzeństwem presji.  Zarówno ich ojciec, jak i wujek zajmowali wysokie i poważane miejsce w zakonie odznaczając się szczególnymi umiejętnościami i zasługami na jego rzecz. Po nich spodziewano się równie wiele. Nie mogli zawieść. Zatrzymali się przy murku otaczającym dziedziniec. Gabriel otrzepał ręce z okruchów i otarł ręce o wierzch spodni.

- Mów, nim przylecą – powiedziała wskazując brodą w kierunku, z którego miały nadlecieć smoki. Opierała się dłonią o zimny kamień i zapatrzyła gdzieś w bok obok niego.
- Słyszałem, jak rozmawiali o niej… – spojrzała na niego, jakby nie rozumiejąc co było w tym takiego niezwykłego - …ale nie tak normalnie, w sensie… - przełknął ślinę widząc jej sceptyczne spojrzenie - …rozmawiali o niej zupełnie tak, jakby żyła.
- Podsłuchiwałeś? Jak mogłeś? – zawołała zgorszona, marszcząc groźnie brwi i biorąc się pod boki. Czasami przywodziła mu na myśl zaginioną matkę. Nigdy nie mówił, iż nie żyła. Aria była równie opiekuńcza, zasadnicza i wpatrzona w ich ojca, jak mogła i prawdopodobnie była Rossitiana.
- Siostrzyczko… - powiedział unosząc dłonie w geście bezradności i szczerząc się w szelmowskim uśmiechu, jakby to co zrobił, było zupełnie naturalne i nie można go było za to winić.
- Poza tym, sam tak nie robisz? Nigdy przecież nie przyjąłeś do wiadomości tego, że być może naprawdę umarła. Nawet jeżeli nie podczas porodu, to później. Co za różnica… - urwała mląc dalsze słowa między zębami, i tak jej nie pamiętała.
Prychnął, kręcąc głową i wyciągając z kieszeni złożony w czworo list.
- Mogłem się przesłyszeć, chociaż ciężko by mi było nie zrozumieć wściekłego ryku Sanga, gdy zarzucał mu, że u niej był – odparł chłodno, podając jej pergamin.
- Mogło mu chodzić o jej grób… Co to jest? – zapytała, rozkładając pusty papier i przyglądając się uważnie zdobiącej go perłowej pieczęci.
- Na pewno robiłby mu o to wyrzuty, szczególnie, że sami byliśmy tam nie raz i jakoś nieszczególnie ojcu po tym odbijało – mruknął sarkastycznie.
– Skąd to masz? – przekrzywiła głowę, ignorując jego obraźliwe słowa pod adresem Morsa. Już dawno zauważyła, iż Gabriel w dosyć dziwny sposób okazywał mu swoje przywiązanie i miłość. Mężczyźni…
- Podejrzewam, że wypadło z jednej z kronik, które przeglądałem w poszukiwaniu poszlak. Musiało być tego więcej. Nikt ot tak nie zostawia latających luźno kart, a na pewno nie listów od przywódców z innego zakonu. To pieczęć Ordo Aetas.
- Musiało? Gdzie jest reszta?
- Ojciec ją zwinął, gdy nie patrzyłem.
- Co takiego? - Arianna uniosła brwi w niedowierzaniu. Jeden podsłuchuje, drugi kradnie, jak nic są siebie warci.
- Znalazł mnie, gdy siedziałem w bibliotece zawalony księgami i szczerze trochę już nieprzytomny – złapał się za kark w zakłopotaniu, uśmiechając niewyraźnie. – Obiecał, że już nie będzie znikał bez słowa. To trochę dziwne – próbował zmienić temat, lecz niezbyt mu to wyszło.
- Niech zgadnę, przesiedziałeś tam całą noc, aż do rana? – skinął jej tylko głową w odpowiedzi, na co ona zacisnęła usta, wpatrując się w pergamin. – Mówił ci coś jeszcze?
- Hmmm… Tak, że opowie nam o niej, o naszej matce, gdy skończymy szkolenie.
Rubinowowłosa zamyśliła się. Czyżby faktycznie było coś jeszcze, czego o niej nie wiedzieli. Riel miał rację, coś niepokojącego działo się z ich ojcem.
- Czego ode mnie oczekujesz? Chcesz, żebym dołączyła do tej waszej zabawy w kotka i myszkę? Czy to ma w ogóle jakiś sens?
- Heh, na dobry początek mogłabyś mi pomóc to odczarować – rzekł, przeciągając palcem po trzymanym przezeń liście. Tam gdzie go dotknął, włókna papirusu zdawały się rozświetlać i łączyć z nim cienkimi niczym mgła wiązkami magii.  Dziewczyna przeniosła wzrok jadeitowych oczu z papieru na niego.
- Zaklęte?
- Myślę, że to coś ważnego, inaczej po co ktoś by się trudził z ukrywaniem tego? To może być klucz do wszystkich odpowiedzi.
- Sam nie mogłeś tego zrobić? – mruknęła, kręcąc z powątpiewaniem głową i opuszkami palców badając list.
- Oczywiście, że mogłem, tylko pytanie, co by z tego zostało? – odwarknął, rozeźlony, gestykulując gwałtownie.
- To było pytanie retoryczne… - przestała na niego zwracać uwagę, skupiając się na tym co miała przed sobą.

 Położyła dłoń na papierze. Jej źrenice rozszerzyły się, a tęczówki zdawały pulsować głęboką zielenią, jakby coś w ich wnętrzu przelewało się, wirując. Musiała się skupić, aby wyczuć to, co jej brat rozpoznał ledwie muśnięciem. Jednak to ona w odróżnieniu od niego umiała nad tym zapanować. Przerwał jej łopot skrzydeł i dudnienie napiętych membran. Powiew spowodowany lądowaniem bestii uderzył ją w plecy, zwiewając pasma rubinowych włosów na twarz i przesłaniając jej widok.

- Później - odczytał z ruchu jej karminowych, pełnych warg, gdy szepnęła niedosłyszalnie.
Jeszcze przez chwilę jej jadeitowe oczy emanowały coraz to bardziej łagodniejącym blaskiem. Złożyła list i schowała go za koszulę, na co Gabriel odwrócił wzrok speszony bardziej swymi myślami, aniżeli jej zachowaniem. Pergamin był bezpieczny, dopóty, dopóki panna nie postanowi oddać się jakimś lubieżnym igraszkom.

***

Upadły rzucił powątpiewające spojrzenie na bałagan panujący w komnacie wampira.
- Nigdy tu nie sprzątasz, prawda?
- Przecież to nie bród… - odpowiedział Eriad, rzucając niedbale obśliniony przez wilczycę, biały płaszcz na i tak już zawaloną masą przedmiotów ozdobną, antyczną sofę. Po chwili w ślad za nim poleciała ciemno granatowa koszula. Mężczyzna zniknął za otwartymi na oścież drzwiami toalety.
- Za to burdel pierwsza klasa – mruknął Mors, odgarniając kawałek stłamszonej pościeli i siadając na skraju wielkiego wampirzego leża zdobionego rzeźbionymi kolumnami. Nie powinno tu być trumny? Złamał czarną pieczęć przywódców zabezpieczającą zwój i odwinął czerwoną, lnianą wstęgę, aby móc odczytać jego treść.
- Co takiego? – odkrzyknął wampir, przekrzykując szum lejącej się wody.
- Burdel pierwsza klasa! – powtórzył głośniej płomienny, przebiegając skupionym wzrokiem po tekście. Eriad wychylił się zza drzwi, odgarniając z twarzy mokre, smoliście czarne włosy.
- Ja nie wiedziałem, że po odejściu Rossitiany stałeś się znawcą i koneserem takich przybytków… - nie zdążył dokończyć, gdy w jego kierunku poleciała pierwsza rzecz, którą upadły miał pod ręką. W połowie pusta butelka wina roztrzaskała się o ścianę, rozbryzgując na niej swoją zawartość, która do złudzenia przypominała krew. Mors skrzywił się lekko na ten widok.
- Spierdalaj krwiopijco - odwarknął, posyłając mu mordercze spojrzenie. Ten wyszczerzył się tylko nieznośnie, ukazując mu swe przerośnięte kły.
- Nie ma się przecież czego wstydzić… - zrobił szybki unik, uchylając się przed kolejną, tym razem pustą flaszką, która z hukiem upadła na kamienną posadzkę. - I kto tu bałagani? A potem to wszystko moja wina!
- Następnym razem nie chybię.
- Mhym, ta jasne… - mruknął, znikając we wnętrzu łazienki, po czym wrócił z ręcznikiem na ramionach. Wytarł o niego twarz. Krople wody zalśniły na jego nagim torsie.

Odgarnął butem kawałki pobitego szkła. Podszedł ku Morsowi, zaglądając do trzymanego przez niego pergaminu. – Powiedź lepiej, co za misję wymyślił tym razem Tenebrarum.
- Z tego co zrozumiałem, wysyła nas na misję dyplomatyczną do Zakonu Białych Kruków – odparł, marszcząc brwi w zamyśleniu. Eriad spojrzał na niego zdziwiony, wyjmując mu list z rąk i sam czytając jego treść.
-  Zakon Kruków? A co z Rossitianą? Przecież mówiłeś… Nie dołączyła do nich przypadkiem? – zapytał, przeglądając pismo dalej. – I co to niby ma znaczyć zwrot: „wysyłam Was na misję z Ragneelem i Ferewell”? – oburzył się, wymachując papirusem. – On żarty sobie robi? To po co ja miałem ci dostarczyć tą wiadomość, skoro Tenebrarum na misję wysyła cię z tym ignorantem? A co ze mną?
- Może właśnie dlatego…
- Hm?
- Rossitiana odeszła z Zakonu Białych Kruków już kilka lat temu, czy też może bardziej odpowiednim byłoby określenie, że nie wróciła z misji. Elayna uznała, iż robi się tam dla niej zbyt niebezpiecznie. Wokół było za dużo osób, które kiedyś znały, choć Ross nie miała o tym zupełnie pojęcia. Nie pamiętała. Jej zapomniane wspomnienia zaczynały wymykać się spod kontroli, powracać, wyłaniając z oków więzienia podświadomości. Czar ochronny, za który zapłaciła pamięcią i całą swoją przeszłością był przez to zagrożony, a tylko dzięki niemu Oni jeszcze nas nie odnaleźli, kimkolwiek są… - dodał zmartwiony. - Byłem u niej… Widziałem jej koszmary – urwał. Wróciły wspomnienia sprzed wielu lat.

Wiatr przeznaczenia muskający czule jego hebanowe skrzydła uniósł go ku mroźnym szczytom południowych gór Yiäle, gdzie w ciemnościach stał uśpiony mlecznobiały zamek, siedziba Zakonu Białych Kruków. Nocy tej, pośród jednej z wielu komnat koszmary znów zbierały swe żniwo, zamykając niewinną duszę w labiryncie strachu. Kruczowłosa kobieta miotała się po łóżku dręczona mrocznymi wizjami zapomnianej przeszłości, która dla niej nigdy nie istniała, nie mogła istnieć. Rossitiana, jego ukochana Rossi. To do niej wyrywało się jego udręczone serce. Pojawił się przy niej niczym duch, bezszelestnie lądując na kamiennym parapecie otwartego okna.

Obcy. Nieznajomy. Wróg. Wystarczyła jednak chwila, aby czuwająca nad nią smoczyca zamarła w bezruchu, dostrzegając znajome, burgundowe oczy. Oczy przepełnione burzą intensywnych, sprzecznych emocji i bezgranicznego żalu. Oddech uwiązł jej w płucach. Czyżby to naprawdę był... On? Nie mogła uwierzyć, jak mógł? Jeśli Rossie się obudzi i go ujrzy… Wszystko będzie stracone! Elayna w otępieniu patrzyła, jak podszedł do elfki i pogładził jej zaróżowiony policzek opuszkami palców, po czym tknięty nagłym impulsem rzucił ostatnie spojrzenie na zamkniętą w okowach złych snów kobietę i zniknął wraz z szumem piór, na których dźwięk oddech śpiącej zatrzymał  się na chwilę. Koszmary zniknęły. Fiołkowa wstała najciszej jak mogła i podeszła do ogromnego, strzelistego okna, by wyjrzeć w zmąconą pohukiwaniem sowy ciszę nocy.

Skrzydlaty mężczyzna, który całkowicie potrafił zakamuflować swój magiczny zapach i prezencję, wyczuwalną umysłem, stał na skraju dziedzińca, schowany w wszechobecnym cieniu. Gdy przyjrzała się uważniej dostrzegła sylwetkę zielonołuskiego Jivrega, członka Starszyzny, który strzegł ich ziem. Rozmawiali, zaś po chwili zwiadowca puścił go wolno... Dla smoczycy wydawało się być to nierealne niczym sen. Dla niego zaś bolesnym wspomnieniem koszmaru. Tylko ona, kruszczowłosa kobieta odetchnęła z ulgą, zaznając ukojenia pośród łagodnych krain snów pełnych szelestu hebanowych piór.
[Text with R&E]

- Wydaje mi się, że Tenebr postanowił w ramach ostrożności oprócz mnie wysłać tam kogoś jej nieznanego, gdyby okazało się nagle, że wciąż tam są, ona i Ely, albo też niespodziewanie powróciły. Wtedy mógłbym niepostrzeżenie zniknąć, a Ragneel bez problemu  dopełniłby obowiązków. Poza tym, jakby nie patrzeć obaj jesteśmy dyplomatami.
- Jakoś do tej pory nie miało to wielkiego znaczenia – zaperzył się wampir, który nieraz towarzyszył mu przy takich zadaniach, lecz po chwili zmienił ton głosu. - A Ty… Wiesz, gdzie ona teraz jest? – zapytał, spoglądając na niego uważnie. Upadły skinął głową, lecz zamiast popaść w apatię, jak to nieraz miało miejsce, kiedy tylko nieostrożnie poruszono temat jego żony, spojrzał na stojącego nad nim wampira rozgorzałymi ogniem oczyma.
- Wiem i będę potrzebował Twojej pomocy – odparł. Eriad zmierzył go poważnym wzrokiem nic nie rozumiejąc. – Dzieciaki wkrótce skończą szkolenie, są już dorośli, a ja nie mogę już dłużej tak żyć – rzekł, przykładając dłoń do skroni. -  Muszę zawalczyć o to, co zostało mi odebrane, mi i im – powiedział, wstając i zaciskając pięści. - Już czas Eriadzie. Chcę wreszcie ją odzyskać, ją i jej wspomnienia. Wiem, że to złamie chroniący naszą rodzinę czar, zniweczy poświęcenie Ross, cenę jaką musiała ponieść dla naszego dobra, lecz… Muszę to wszystko naprawić. Cokolwiek wydarzy się potem, nieważne. Sprostamy wszystkiemu… Pomożesz mi?

Wampir parsknął tylko, uśmiechając się kpiąco.
- Jeszcze się pytasz!? Jak mógłbyś wątpić! – zironizował i uderzył niespodziewającego się niczego upadłego w ramię. Popchnięciem zwalił go z nóg. Anioł zatrzepotał hebanowymi skrzydłami próbując ratować się przed upadkiem, lecz i tak wylądował plecami na wielkim łożu. – To kara za twoją głupotę. Tyle czekania! Tępak z ciebie Morsie. Myślałem, że już nigdy nie zmądrzejesz! – zawołał, biorąc się pod boki niczym dumny pan i władca przywołujący do pionu swego poddanego. – Nareszcie coś będzie się działo! Witaj przygodo! – rzucił, unosząc dumnie pięść ku górze.
 - Ja ci dam tępaka, tumanie – warknął Mors, sięgając ku krwiopijcy.
Szarpnął go za zawieszony na szyi ręcznik, ściągając ku sobie. Ciemnowłosy stracił równowagę i runął jak długi na upadłego. W powietrzu rozległ się głuchy odgłos uderzających o siebie czaszek, gdy zderzyli się czołami.
- O żesz…
- Nie wiedziałem, że jesteś taki napalony – syknął Eriad, opierając się ręką o klatkę piersiową anioła i podciągając pod siebie nogi. Usadziwszy się na nim okrakiem zaczął rozcierać bolące czoło. Ciemne mroczki przed jego oczyma zaczęły powoli ustępować. Ich miejsce zajęła płonąca pięść Morsa, która śmignęła mu koło ucha. Zrobił unik w ostatnim momencie.
- A żebyś wiedział…

Dalszy wywód i szarpaninę przerwało skrzypnięcie przesuwania się uchylonych do tej pory drzwi i  sugestywne chrząknięcie wysokiego, białowłosego mężczyzny.
- Nie przeszkadzam… Gołąbeczki? Wiecie, zawsze was o to podejrzewałem, ale co jak co, to raczej ciebie Morsie spodziewałbym się na górze, a tu proszę… Co za niespodzianka…
- On na górze? No nie wiem, czy powinienem się cieszyć, czy złościć… - odparł mu na to wampir, szczerząc kpiąco kły i usadawiając się wygodniej na płomiennym.
- Co takiego? – mruknął zdezorientowany upadły. Przygnieciony przez ciemnowłosego z trudem przechylił głowę, aby móc spojrzeć na nowoprzybyłego nieprzychylnym wzrokiem. - Ragneel.
- Zazdrościsz? Rozumiem… Może chciałbyś się przyłączyć? – zaproponował mrocznemu elfowi Eriad, doskonale wczuwając się w rolę przyłapanego na drobnych grzeszkach kochanka. Przypadł do Morsa, kładąc głowę na jego piersi i chwyciwszy jego prawe skrzydło zakrył się nim, niczym nieśmiała panienka przed wścibskim wzrokiem przybysza. Tylko jego granatowe oczy wyzierały sponad hebanowych piór.
- Trójkącik? – zapytał białowłosy, unosząc sceptycznie brew.
- Na litość Siódmej! – Mors jednym ruchem zrzucił z siebie Eriada. Wampir z głośnym gruchnięciem wylądował na ziemi po drugiej stronie łóżka.
- Za jakie grzechy?! – jęknął, zbierając się z podłogi.
- Co by powiedziały na to moje dzieci?
- Akurat by je to ruszyło, szczególnie po tym, co ostatnio… - parsknął wampir, nie kończąc, gdyż coś strzyknęło mu w kościach, kiedy próbował wstać. Łupnął z powrotem o posadzkę.
- Co takiego?! – warknął gniewnie. - Co ty znów sugerujesz? Nie wystarczająco nakręciłeś przy Ignisie? Co niby odstawiałem? -  zapytał, wychylając się w jego stronę.
- Jakbyś tyle nie chlał, to byś wiedział.
- Sanguis by wiedział i przypalił ci to i owo zasrańcu - wysyczał przez zęby.
- Dzieci, jak dzieci, ale a propos Ignisa… Co by na to powiedział twój brat… - zasugerował konspiracyjnie Ragneel, siadając obok Morsa na pościeli. Poklepał go pocieszająco po ramieniu, w taki sposób, jakby w rzeczywistości nie było już dla niego żadnego ratunku przed wyrokiem, który nad nim wisiał. Czyżby i on wiedział?
                Na twarzy anioła wymalował się kwaśny uśmiech.
                - Tym bardziej chciałbym wiedzieć…
                - Czyli jednak trójkącik? – mruknął z przekąsem ciemnowłosy, zbywając pytania upadłego i wychylając się ponad skraj łoża. Popatrzył na nich z nadzieją.
                - Ratio discessit*! - Mors nie wytrzymał i rzucił się na niego żądając odpowiedzi. Na ziemię upadła z hukiem biblioteczka, po czym dołączyła do niej komoda, stolik i sofa,  kolejno skopane przez  szarpiących się mężczyzn.

                - Ciekawie się zapowiada – rzekł sam do siebie Ragneel, zakładając ręce za głowę i wyciągając się na łóżku. Złote oczy zamigotały tajemniczo, kiedy zapatrzony w krwisty materiał baldachimu wracał myślami do Początku**. – Doprawdy ciekawie…
_________________________________________________________________________________

27 września 2015

4. Księgi przeszłości


art by www.atomhawk.deviantart.com

Ruda wilczyca szczekając donośnie pognała w kierunku anioła, po czym okrążyła go pełna radości, domagając się pieszczot. Mors pogłaskał ją, drapiąc za uszami.
- Co słychać June? – rzucił, a ona spojrzała na niego swymi mądrymi, złotymi oczyma, po czym bez ostrzeżenia polizała go po twarzy. – Ach ty łobuziaro!
-Wrał! – odparła, merdając puchatym chwostem.
- Tata! – melodyjny głos dziewczęcia biegnącego w ślad za zwierzakiem odbił się dźwięcznym echem od ścian korytarza, zwracając jego uwagę. Arianna rzuciła się ojcu na szyję. – Nareszcie jesteś!
- Witaj maleńka – powiedział ze śmiechem, obejmując ją i całując w czoło. – Gdzie tak pędzisz? – zapytał, odsuwając ją na odległość ramion, aby mógł się jej przyjżeć i odgarniając z twarzy rubinowe pasmo włosów, zasłaniające jej jadeitowe oczy. Oczy tak podobne do oczu jej matki.
- Nie pomyślałeś, że może do ciebie tak pędzę? – zasugerowała, przekrzywiając zaczepnie głowę i spoglądając nań wymownie.
- Do mnie? Oj, do mnie to już tak dawno nie leciałaś. Szybciej bym podejrzewał, że do jakiegoś inszego pana… Który to został tym nieszczęśnikiem, z którego przyjdzie mi zedrzeć skórę?
- Tato! – zaperzyła się, a upadły zachichotał tylko, otulając ją skrzydłami, aby ją udobruchać.
- Już dobrze, dobrze, powiesz mi innym razem.
– Po prostu długo cię nie było. Stęskniłam się – wymruczała niewyraźnie, wtulona w jego pióra. Uwielbiała ich dotyk, tę miękkość i ciepło oraz cichy szelest, jaki towarzyszył każdemu ruchowi anioła. Czuła się przy nich bezpiecznie. Usłyszała znajome kroki. – Rieluś?
June zamerdała radośnie ogonem, podbiegając do nowoprzybyłego i obwąchując go skrzętnie.
- Tu jesteście… - zaskoczony widokiem chłopak szybko schował trzymany przez siebie pergamin do kieszeni, nim ktokolwiek zdołał go dostrzec.
Nie wiedzieć czemu zawsze potrafił znaleźć Ariannę, gdziekolwiek by się nie ukryła. Jedni nazywali to szóstym zmysłem, inni zaś całkowitym przypadkiem. Dla nich dwojga odpowiedź była jednak zupełnie oczywista. Byli bliźniętami i łączyła ich niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju więź. To, że instynktownie kierował swe kroki ku siostrze było tylko jednym z wielu jej przykładów. Nie podejrzewał tylko, że nie będzie sama. Spojrzał czujnie na ojca, próbując wypatrzeć zaginioną kronikę, lecz ten zdążył już pozbyć się gdzieś ksiąg.
- Chodź no tutaj! – zawołała dziewczyna, przyciągając do siebie brata i dusząc go w rodzinnym uścisku, pod osłoną ojcowskich skrzydeł – Tak, za tobą też się stęskniłam, zadowolony? – rzuciła, na co zaczerwienił się tylko. – Co z wami jest nie tak, że jak jeden znika to i drugiego nigdzie nie mogę znaleźć? Z kim ja mam ćwiczyć? Zostało nam już mało czasu, ledwie pół roku i turniej! Pomijając już mnie, twoje umiejętności magiczne dalej leżą i kwiczą w rowie, jak jakieś zarzynane prosie! Opamiętałbyś się! – wyrzuciła mu, szturchając go palcem wskazującym w mostek w oskarżycielskim geście.
On zaś stał tam tylko, z lekko rozwartymi ustami i poczuciem winy wymalowanym na twarzy, nie potrafiąc wykrztusić ni słowa na swoją obronę. Dla każdego innego od razu znalazłby ciętą ripostę, przy niej jednak stawał się całkowicie bezbronny.
- Ale…

- Hu, hu, hu, ktoś tu coś przeskrobał, tak patrzę – zawołał wesoło Eriad, wyłaniając się zza drzwi i opierając o framugę z założonymi rękami. W jednej z dłoni trzymał zwinięty w rulon dokument, owinięty wąskim, czerwonym kawałkiem lnu i zapieczętowany.
- Czyżby to spotkanie rodzinne? Tatusiek wrócił? – rzucił bordowowłosy elf, stając za nim i kładąc dłoń na ścianie tuż obok głowy wampira. Z lekko kpiącym uśmieszkiem skinął bratu głową na powitanie.
- Widzisz, a nas nie zaprosili! – oburzył się tamten, gdy wtem został zaatakowany przez rudą wilczyce, która rzuciła się na niego za punkt honoru poczytując sobie wylizanie go po twarzy i wszędzie gdzie się tylko dało. June tak jak i niegdyś Jacob uwielbiała krwiopijcę. Nie do końca było jasne dlaczego. Eriad wcisnął rulon za pas i chwycił zwierzaka pod pachy, po czym zaczął go dziko czochrać i tarmosić, przekomarzając się z nim. Ruda była wniebowzięta. Upadły zaśmiał się tylko w duchu do powracających wspomnień. Pamiętał jakby to było wczoraj…

Łagodny wschód słońca rozpościerał się jasnym światłem nad horyzontem szmaragdowego oceanu lasów. Świat jednak wciąż zdawał się spać. Towarzyszył im jedynie chłodny, poranny wiatr niosący opowieść mroźnej nocy, gdy przemierzali nieboskłon powracając z misji do zakonu, do domu…

Mięśnie wielkich szkarłatnych skrzydeł pracowały nieustannie, zagarniając pokłady zimnego powietrza. Spokojny, ciepły oddech smoka zaznaczał się białymi obłoczkami pary w atmosferze. Drobne krople wilgoci osiadały na łuskach barwy ognia, odbijając promienie świtu. Na jego grzbiecie siedział hebanowopióry, upadły anioł z lekko przymkniętymi powiekami otulający płaszczem ich „wojenny” łup. Łup ów, będący rudą, futrzaną kulką zaskomlił cicho, chowając mokry nos pod ramię mężczyzny, aby się ogrzać.
- Już niedaleko śpiochu… - mruknął, głaszcząc go uspokajająco po grzbiecie. Wiatr szarpał na wszystkie strony jego krótkimi, ciemnymi włosami, po których zdawały się pełzać płomienie. Burgundowe oczy zabłysły, dostrzegając najwyższe z zamkowych wież Zakonu Światła Mroku, Ordo Luce Tenebris.

Zakon i Rossitiana. Jej radość na ich, na jego widok. Czułe powitanie i zachwyt malujący się w jadeitowych oczach, gdy ujrzała rudy łepek i parę szmaragdowych ślepek wilczka. Była tak pełna szczęścia. Nie mógł oderwać od niej oczu. Mały od razu zapałał do niej szaloną wręcz sympatią i zaczął się doń wyrywać, aby móc polizać ją po twarzy. Był prezentem dla niej, który doskonale sam się dostarczał, wyrywając ku niej ze wszystkich sił. Nazwała go Jacob… W skrócie Jey… Śmiała się z nich, mówiąc, iż są jakoś wyjątkowo zgodni, co do imienia, które mu nadała. Była tak urocza. Jej piękny uśmiech i ciepło, gdy się do niego przytulała… Czułe pocałunki, które nigdy nie zostały nie odwzajemnione. W głowie kłębiły mu się stada nieprzyzwoitych myśli…

Tamte chwile przyprowadzały na myśl kolejne. Zanurzył się w ich głębinie.

- Mors, spójrz, to oni?! - zawołała nagle Rossitiana, wskazując na rosnące z każdą chwilą ciemne punkty, zbliżające się w ich kierunku. Upadły dostrzegł je dokładnie w tym samym momencie, co ona.
- Tak, to bez wątpienia nasi goście - odpowiedział z uśmiechem, widząc rozradowaną minę ukochanej. - Sang, Ely, chodźcie… - Cienista i szkarłatny, zbliżyli się stając tuż za nimi, aby chwilę przyjrzeć się temu wspaniałemu widokowi. W idealnym szyku przypominającym odwrócony symbol ‚V’ do siedziby Ordo Luce Tenebris zmierzali członkowie Ordo Fallax Spes. Po dłuższej chwili na samym przedzie dało się dostrzec jaśniejącą złociście, wielką postać Caligo dosiadanej przez Tenebraruma, przywódców Zakonu Zwodniczej Nadziei.
- Ignis i Stella?- zdziwił się, dostrzegając w środku klucza swego brata i nie do końca wierząc własnym oczom.

 Ich ostatnie spotkanie skończyło się nie najlepiej, jeżeli można to tak łagodnie określić. Mors uratowany przez magiczną, nekromancką moc Almariel i Mulkhera stał się nieumarłym, dla wielu zaś po prostu wampirem. Ignis nienawidził wampirów, mordował każdego, który odważył się stanąć mu na drodze. To bowiem przez jednego z tych stworów, pochodzącego ze szlacheckiego rodu krwi wyginęła całą ich wioska. Szaleniec dla zabawy począł swym ukąszeniem przemieniać jej mieszkańców w żądne krwi bestie, które ogłupione głodem rzucały się na każdego, bez względu na to, czy był to jego brat, czy przyjaciel. Kiedy nie było już prawdziwych elfów, wyrżnęły siebie nawzajem. Ziemię zbroczył szkarłat, przesiąkający głęboko ku jej trzewiom. Tak zostało zniszczone Venatorum, Wioska Łowców. Tylko oni jakimś cudem przeżyli. Dwójka braci i siostra, o której nie mieli wtedy pojęcia.
Wampiry były więc dlań personalizacją czystego zła, a te należało bezwzględnie niszczyć. Dla Morsa te sprawy wyglądały nieco inaczej, gdyż po przybyciu do zakonu, jako iż nie mógł jeszcze pretendować na jeźdźca, gdyż był za młody, został wzięty pod opiekę wraz z innym „elfem” przez Mistrza Aragorna. Ów mroczny elf, będący podobno dalekim kuzynem samego przywódcy, wkrótce został jego najlepszym przyjacielem. Pewnego dnia jednak postanowił wyznać mu prawdę o sobie. Eriad był wampirem. Pochodził z wysokiego rodu i został zesłany przez swoją rodzinę pod pieczę zakonu, jako zakładnik. Nikt nie mógł się jednak o tym dowiedzieć, gdyż miał zostać zabity, jeżeli sprawy jego pobratymców przekroczą niebezpiecznie cienką granice moralności. Nie zmieniło to jednak zdania Morsa o nim. Poznał go za dobrze. Dzięki niemu zrozumiał, że pośród każdej z ras zdarzają się czarne owce, za których winy pozostaje płacić innym. Wkrótce miał się dowiedzieć o nim jeszcze wielu o wiele bardziej kontrowersyjnych rzeczy…
Ignis oszalał widząc swego brata pod tą uwłaczającą postacią i między nimi i ich smokami rozgorzała szalona walka. Nie potrafił sobie nawet przypomnieć jak to wszystko się skończyło. Pamiętał tylko, iż nie chciał skrzywdzić brata, lecz przekonać go co do siebie. Na nic jednak zdały się słowa przy ostatecznym ostrzu szaleństwa i poczucia najgłębszej zdrady wbijającej się prosto w plecy elfa. Mors z Sanguisem odeszli, wygnani… Dla Ignisa zdawał się on już nie istnieć. Przez wampiry stracił wszystko, swój dom Venatorum, swój lud, swoją ukochaną Etrię, niemal całą rodzinę, a teraz jedynego brata. W jego sercu kryła się rozpacz, zakryta grubym, mrocznym i zgubnym całunem nienawiści.

Ross spojrzała na niego niepewnie, obejmując go za ramię.
-Jestem tylko ciekawy jak ich do tego zmusili…- mruknął dostrzegając na samym końcu skrzydła, Eriada na ciemnym Numenorze, co w pewnym sensie było odpowiedzią na jego pytanie.
- Nie martw się tym. Wszystko się wyjaśni, gdy wylądują… - powiedziała, głaszcząc go po policzku. Anioł uśmiechnął się do niej, przeganiając złe myśli i pocałował ją czule, przyciskając do siebie.
- Wszystko będzie dobrze – szepnął do niej, chcąc równocześnie przekonać co do tego i siebie.

Wkrótce na łąkach pojawiło się o wiele więcej jeźdźców i smoków zwabionych gromkim powitalnym rykiem bestii z Ordo Fallax Spes, które kolejno zaczęły lądować pośród wysokich, soczystych traw. Tenebrarum jako przywódca pierwszy zeskoczył z grzbietu Caligo podchodząc wraz z nią do Rossitiany i Elayny, aby z ukłonem i śmiechem wypełnić grzeczności, po czym z radości mało jej nie udusił, czego Mors nie omieszkał mu wypomnieć. Jey kręcący się jeszcze przed chwilą wokół nich rzucił się dziko w kierunku Eriada biegając wkoło niego i szczekając donośnie. Ciemnowłosy potknął się o plączącego się wokół nóg wilczka i runął w kierunku ziemi, lecz na szczęście ognisty zdołał go w ostatniej chwili przytrzymać.
- Chcesz nam wilka zabić? - rzucił oskarżycielsko stawiając go na nogi i otrzepując z wyimaginowanego kurzu.
- Jeszcze czego, sobie będę ręce brudzić! - wyszczerzył się wesoło, klepiąc anioła po plecach, tak, że ten mało ducha nie oddał, jeśli takowego posiadał. - Przywlekliśmy twojego brata, znaczy się tak konkretnie to ja. Numenor przekonał Stellę, a Tenebr odpowiednio ustawił szyk skrzydła, żeby po drodze nikogo nam nie pozabijał - dodał wesoło. - Będziesz z nim musiał pogadać… - powiedział, łapiąc się z konsternacją za kark i zerkając porozumiewawczo w stronę gdzie nieco w oddali znajdowała się Gwiazda ze swym jeźdźcem. – On wie, powiedziałem mu – rzucił i wyszczerzył ukrywane do tej pory  kły jak głupi, odchylając brodę. Wskazał palcem na bliznę na szyi.
- Żartujesz sobie?! - dopiero teraz Mors zobaczył świeżą, jasną linie zdobiącą jego skórę, która najpewniej była robotą jego brata. Ignis musiał oszaleć do reszty, próbując poderżnąć mu gardło.
Anioł chciał coś powiedzieć, lecz Jacob nie pozwolił się dłużej ignorować i rzucił się na wampira , przewracając go na ziemię. Nie miał wyboru, ruszył w stronę brata. Ich rozmowa nie miała należeć do najłatwiejszych, a gdyby nie Eriad mogłaby się zaliczać do nigdy nie zaistniałych…

To trwało zdecydowanie za długo. Ktoś musiał po nich pójść. Wampir wyprowadził dwóch wywarkujących coś do siebie braciszków z lasu trzymając ich za karki jak nieznośne kociaki.
- Ja wychodzę z siebie i staję obok, a ci…- nie dokończył, bo obok smoków, ku którym się kierował stała Rossitiana patrząc w ich kierunku z dość nieprzychylną miną, tuż za nią znajdowała się Elayna. Ognisty wyrwał się ciemnowłosemu w tym samym czasie co jego brat. Widząc zebranych przed sobą osobników w liczbie dość licznej, spojrzeli po sobie i o dziwno zgodnie wskazali na Eriada.
- To on! - zawołali równocześnie. Jeździec Numerona słał z oczu gromy patrząc w ich stronę.
- Jasne… - mruknął zdzieliwszy ich obu po głowie, widać nie dostatecznie daleko się od niego odsunęli, po czym podszedł do jasnowłosej z uśmiechem. - Przytargałem ofiary jedne! – powiedział, wskazując na obu. Nim kobieta  zdołała cokolwiek odpowiedzieć, Mors z uśmiechem wystąpił krok naprzód.
- Ross, przedstawiam ci Ignisa, jeźdźca Stelli, którą już zapewne zdążyłaś poznać – rzekł uroczyście.
- Witaj piękna Rossitiano, przywódczyni Ordo Luce Tenebris i przyszła żono mego brata – przywitał się bordowowłosy, kłaniając się szarmancko i całując ją w dłoń. – Witaj i ty fiołkowa towarzyszko jej życia, Elayno. Niezwykle się cieszę, że mogę was osobiście poznać.
- Witaj Ignisie, mnie również miło jest móc powitać cię na naszej ziemi. Bardzo chciałam cię poznać. Mors wiele opowiadał mi o tobie, o was – powiedziała, uśmiechając się do niego, szczęśliwa, iż zażegnali spór.
- „Witaj ognisty” -  Elayna skłoniła się ku niemu pyskiem, zadowolona ze spokoju ducha swej jeźdźczyni.
- I kto to mówi… Kto to mówi - mruknął sam do siebie Eriad. - Chodźcie w końcu, bo zdążyłem już nieźle zgłodnieć… Złapać tych o… - tu wskazał na dwa szkarłatnookie osobniki - trochę sił wymaga.
- Ot, żeś się wysilił od pięciuset lat… - powiedział elf wyciągając z swej szaty powbijane hebanowe pióra. - Zabierasz to coś? – zapytał, rzucając nimi w stronę Morsa.
- Daj, bo się jeszcze poparzysz… - upadły złapał lotki, które po chwili zapłonęły jasnym blaskiem w jego rękach.
- To ty mnie spalić chciałeś?! – zawołał zszokowany Ignis patrząc na poprzecinane dziury w materiale.
- Niekoniecznie… - odparł niezbyt przekonująco, biorąc ze śmiechem Rossitianę za rękę i kierując się w stronę wrót zamku. Zostawili ich w tyle.

- Niekoniecznie? – parsknął, z niedowierzaniem kręcąc głową. Przeczesał ręką bordowe włosy i uśmiechnął się pod nosem, rzucając uważne spojrzenie w kierunku Eriada, po czym podszedł do niego, klepiąc go po ramieniu. Mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony. – Dzięki. Jestem ci coś winien ślicznotko – rzucił, łapiąc go za kant szczęki i unosząc jego twarz lekko ku górze. Jasna blizna odznaczała się wyraźnie na jego szyi.
- Co takiego? – zapytał nieprzytomnie zaskoczony wampir, oblewając się niespodziewanym rumieńcem pod wpływem jego dotyku.
- Uroczo – mruknął Ignis, uśmiechając się kantem ust i z zastanowieniem spoglądając w jego granatowe tęczówki…

***
- Ja Mors oto biorę sobie ciebie Rossitino , aby cię mieć i zachować piękną i szpetną, najlepszą i najgorszą, we dnie i w nocy, w chorobie i zdrowiu, albowiem sercem całym cię miłuję i przysięgam miłować wiecznie póki śmierć nas nie rozłączy – drżące słowa przyrzeczenia skierowane prosto ku jej sercu. I jej słowa na zawsze wyryte w jego.
– Ja Rossitina oto biorę sobie ciebie Morsie, aby cię mieć i zachować pięknego i szpetnego, najlepszego i najgorszego, we dnie i w nocy, w chorobie i zdrowiu, albowiem sercem całym cię miłuję i przysięgam miłować wiecznie póki śmierć nas nie rozłączy…

Ross, jak nakazywała tradycja, rzuciła za sobą wiankiem, który złapały jednocześnie ich drogie przyjaciółki, Mallory z Aeną. Jasnowłosa zaśmiała się dźwięcznie, obracając się i dostrzegając zaistniałą sytuacje.
Na jeden znak i jedno tchnienie wszystkie smoki poderwały się w powietrze. Mors objął swą ukochaną i rozpostarłszy hebanowe skrzydła wzbił się wraz z nią w przestworza.
Błękitne niebo tuż nad nimi zasnuła przynajmniej połowa smoków z Zakonu, które z rykiem przeszybowały tuż nad nowo połączoną parą. Ponad nimi przeleciał z zawrotną szybkością Lhun, syn Luthien i Jivrega, przypominający swym wyglądem, jaśniejący ognikami smoczy kryształ, obsypując ich jasnymi iskrami i zajmując miejsce na przedzie smoczego skrzydła. Pył ów spowodował, że każda z smoczych łusek zdawała się jaśnieć własnym blaskiem, zostawiając w powietrzu kolorową smugę… Ross przytuliła się mocniej do swego ukochanego, całując go z uczuciem.
- Nareszcie nadeszła ta chwila…- szepnęła, emanując wprost szczęściem.
- Tak, moja najdroższa Ross- zaśmiał się ognisty, patrząc na nią czule i głaszcząc ją po twarzy. Złożył na jej ustach łagodny pocałunek pełen obietnic przyszłości. W tym momencie Elayna ryknęła przeraźliwie, a po chwili dołączyły się do niej kolejne smocze głosy. Ziemia i powietrze drgały przepełnione dźwiękiem.
 Para wylądowała na dziedzińcu, w objęciach. Stali się jednością serc, aż po czasu kres. Obiecał sobie nigdy nie zapomnieć tej chwili, nigdy jej nie opuścić.

Z zamyślenia wyrwał go cierpki głos zniecierpliwionego brata. Ignis spojrzał na June z widoczną zazdrością.
-Chodź tu, ty kupo futra – zawołał, wyciągając doń dłoń z ukrytym weń przysmakiem. Tylko tak był w stanie wkraść się w jej łaski i odzyskać swojego wampira. Choć nie raz się zastanawiał czy, warto, takiego uślinionego. Czasem też myślał o tym, czy ruda nie robi tego specjalnie, wiedząc jak to się skończy. Irytowało go to. Wilczyca polizała Eriada po raz ostatni i naskoczyła na elfa. – Spokój, siad ty bestio – rzucił zrezygnowany, na co ta przysiadła koło jego nogi i zaczęła lekko sapać, wywalając radośnie język i szorując ogonem po posadzce. – Proszę, proszę, jak chcemy to umiemy być cywilizowani – mruknął, dając jej smakołyk, który pochłonęła dosłownie w chwilę.

Mors do dziś dnia nie wiedział, co takiego właściwie powiedział, czy zrobił Eriad, że Ignis oszczędził tę jego durną głowę i nie odciął mu jej całkiem tuż po tym jak dowiedział się, iż ten jest wampirem. Choć zerkając na sporą bliznę, którą ciemnowłosy nosił do dziś, niewiele brakowało. Pomijając to, jakim cudem skłonił elfa do przebywania ze sobą w jednym pomieszczeniu i wysłuchania, zamiast ciosania weń morderczych zaklęć, udało mu się dokonać niemal cudu, skłaniając go do rozmowy z bratem, a nawet więcej do przebaczenia i przeproszenia go, choć nie obyło się bez jatki. Ignis mimo wszystko zaakceptował zarówno przeszłość Morsa, jak i teraźniejszość Eriada. Zagadka. Ani jeden, ani drugi nie zamierzał mu tego wyjawić. Jeszcze lepiej, od tamtej pory wszyscy zaczęli całkiem dobrze się ze sobą dogadywać. Zastanawiał się, jak w ogóle do tego doszło, iż zaczęli się ze sobą zadawać. Ignis znajdował niewiele czasu dla brata, kiedy sam był już w pełni wyszkolonym jeźdźcem wciąż gnającym z misji na misje, aby być coraz lepszym, a co dopiero dla jego nieopierzonych znajomych, czy nawet przyjaciół. Aragorn opowiadał mu co prawda, iż to jego przyjaciel, usłyszawszy co się między nimi wydarzyło, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i uświadomić elfa w paru dosyć różnych kwestiach… Najwyraźniej był bardzo przekonujący.

Ciemnowłosy otarł twarz rękawem, otrzepał się z sierści i zwrócił się do Morsa.
- Gdzie żeś się szlajał? Ten tutaj jeden z drugim zamartwiali się o ciebie – powiedział, uwiesiwszy się ramieniem na szyi Gabriela i wskazując palcem na Ignisa. Ten prychnął tylko.
-  Ja, martwił się,  jeszcze czego. Zobaczysz, przyszedł i zaraz będzie bruździł. Pewnie chcesz nam zabrać naszą panienkę! Nie ma mowy! – zabronił mu, przyciągając do siebie Ariannę. Ta zaśmiała się tylko.
- Wiesz, że się lepisz? – zapytał retorycznie Gabriel, próbując zakryć zmieszanie i wywinąć się spod ręki Eriada. Skrzywił się. Jacy oni wszyscy byli… Bezpośredni.
- Ign! – zawołała w sprzeciwie dziewczyna, kiedy elf zaczął ją łaskotać. Wiedział, jak tego nie lubi, ale mimo to zawsze tak się z nią drażnił, a ona mu na to pozwalała. – Ign, nie, nie nie!!! – zaczęła błagać, zwijając się w kłębek. Brakło jej tchu.

To on ją wychował. On i Eriad. To elf jednak był dla niej jak drugi ojciec. Byli do siebie bardzo podobni. Przez rubinowowłosą tak, jak i przez niego przemawiała czysta krew ich ludu. Zarówno Mors, jak i ich siostra Lumen poddani wpływowi magii ulegli pewnej zmianie. Ona uwolniwszy się od klątwy, która opętała ją w dzieciństwie posiwiała rzec by można i utraciła ognistą barwę swych oczu, jakby ogień płonący w sercach ich rodu zgasł w niej zupełnie. On zaś wpierw odratowany jako nieumarły, pomagając jej złamać klątwę, wyrwał ją i siebie spod skrzydeł śmierci, sam uzyskując skrzydła, jak ci, którzy choć umarli, powracają, gdyż jeszcze nie nadszedł ich czas.

Dziewczyna wreszcie wyrwała się z uścisku wujaszka, pokazując mu język i odbiegając od niego, aby nie zdołał jej znów pochwycić.
- Lecę, Ithillien właśnie wróciła z polowania z Incensem i Artairem. Musimy poćwiczyć przed spotkaniem z Azzą i Lunronem. Zobaczymy się później! Vale ojcze! – powiedziała, gwizdem i uderzeniem dłoni o udo przywołując June, która zerwała się i ruszyła za nią biegiem. Jej uszy furkotały w pędzie.
- Zaczekaj, pójdę z tobą! – rzucił Riel i już miał ruszyć jej śladem, lecz zatrzymał się na chwilę, spoglądając na ojca.
-  Absens arens* - odkrzyknęła do niego, znikając za zakrętem. Machnął na to ręką.
 - Zgoda, zgadzam się na ten układ. Wszystkie odpowiedzi po skończeniu szkolenia.
Mors uśmiechnął się lekko i położył mu dłoń na ramieniu, po czym poczochrał czubek głowy.
- To dobrze. Cieszę się, a teraz leć. Z tego co mówiła Aria macie trochę zaległości z Incensem.
Chłopak kiwnął tylko głową i ruszył śladem siostry. Głodny żołądek znów dał o sobie znać kotłując się niebezpiecznie. Musiał ją złapać i poprosić o pomoc z pergaminem. Nie miał zamiaru czekać na odpowiedzi ojca. Zgodził się tylko po to, aby uśpić jego czujność. Sam znajdzie je wszystkie.

- Czy ja o czymś nie wiem? – zapytał półgłosem ciemnowłosy, przysłaniając usta ręką i patrząc uważnie na upadłego.
- O wielu rzeczach mój przyjacielu, o wielu… - powiedział z szelmowskim uśmiechem, wyciągając mu z za paska zwinięty w rulon pergamin, po który do niego przyszedł.
- Ty aby na nie za wiele sobie pozwalasz? – wampir uniósł znacząco brew.
- Tak, tak… Na pewno…
- Spoufalasz się.
- Zostawiam was z tym. Radźcie sobie sami – przerwał ich dysputę elf, poprawiając miecz u pasa. -  Dobrze, że wróciłeś cały i zdrów, bracie, w szczególności na umyśle. Jakby ci się nawet polepszyło, tak trochę – zauważył ironicznie, szturchając go żartem w żebra. Klepnąć w plecy było go raczej ciężko przez te jego wielkie skrzydła. – Naprawdę się o ciebie martwiliśmy.
- Dzięki, dzięki – rzucił, oddając mu.
- Ja tam po cichu liczyłem, że znów odstawi tę szopkę co ostatnio… - westchnął zawiedziony Eriad.
- Teraz to mi się wydaje, że o czymś nie wiem – powiedział, patrząc podejrzliwie na obu, lecz u żadnego nie znalazł ni krzty zrozumienia.
Mors zdawał się nie do końca pamiętać o co właściwie chodzi, zaś wampir szczerzył się głupio, udając, że to nie do niego ta mowa.
- Amicorum omnia communia…** -powiedział niedosłyszalnie wampir, chichocząc.
Zirytowany Ignis zmarszczył brwi.
- Umyj się, bo wszystko tym ufajdasz –rzucił na odchodne do ciemnowłosego, wskazując na oblepiony wilczą śliną rękaw i kręcąc w powątpiewaniu głową. Machnął im przez ramię na pożegnanie. Nie będzie ich niańczył. Obowiązki wzywały. – Vale, żegnam państwa.
_________________________________________________________________________________
Absens arens.* - Nieobecny traci.
Amicorum omnia communia.** - U przyjaciół wszystko jest wspólne.

27 sierpnia 2015

3. Puste karty


art by www.jungpark.deviantart.com

Oni. Kim byli? Skąd pochodzili? Kiedyś nikt nie miał pojęcia o Ich istnieniu, teraz tylko nieliczni. Wszędzie szerzyły się plotki i domysły. Czy było to jakieś przesiąknięte mrokiem stowarzyszenie, kolejni nawiedzeni wieszczyciele lepszego jutra, czy też wysłannicy z przyszłości, jak niektórzy zdawali się sądzić? Każda z tych teorii wydawała się być równie bezsensowna. Tylko jedno było pewne, byli silni, nieobliczalni i nieposkromieni w swych szalonych żądzach. Zbyt silni. To Oni zagrażali jego rodzinie.

Mors kichnął wyciągając kolejną zakurzoną księgę. Wysokie, masywne regały zdawały się uginać pod ich ciężarem. Zakaszlał, gdy kolejne kichnięcie wzbiło w powietrze jeszcze więcej kurzu.
- Czy ktoś to czasem sprząta? – zapytał, zasłaniając twarz ramieniem.
- „Nie wydaje mi się” – odparł szkarłatny, wycofując pysk z zasięgu destrukcyjnych działań swego jeźdźca.
- Jasne, bo na co to komu potrzebne… - parsknął mężczyzna, ścierając brud i próbując odczytać tytuł almanachu, który na grzbiecie był już praktycznie niewidoczny. – To nie to – rzucił, odkładając ją z powrotem. – Przekopaliśmy się przez całe zbiory Aragorna i nie znaleźliśmy tych zapisków, choć byłem pewny, że to tam je ukryłem. Gdzie ja mogłem to wsadzić?
- „Mnie przy tym nie było, więc nawet mnie nie pytaj.”
- Musiałem ich potem do czegoś potrzebować i zostawić je tam, ale co to było? – anioł przejrzał kilka kolejnych woluminów, lecz nie znalazłszy tego czego szukał, ruszył dalej krętym labiryntem pomiędzy szafkami. – Nie ma to jak dziury w pamięci w najmniej odpowiednich momentach…
- „Trzeba było tyle pić? Mózg ci wypaliło…”
- Takie problemy to raczej od nadmiaru mięsa w jadłospisie. Tobie chyba grożą bardziej niż mnie. Co jadłeś w tym tygodniu? – zapytał, poprawiając ułożenie stosu ksiąg trzymanych pod ramieniem.
- „Ja? Co…” – nie zdążył dokończyć, gdyż Mors mu przerwał.
- O widzisz, już nie pamiętasz! Z każdym rokiem będzie coraz gorzej, aż w końcu zapomnisz jak się nazywasz.
- „Może zapomnę kto jest moim jeźdźcem i zjem cię, tak dla przykładu?”
- Może, kto wie? Ciekawi cię widok własnych wnętrzności?
- „Czasami marzę o twoich barwnie rozsmarowanych na ścianie.”
- Te twoje upodobanie do makabrycznej sztuki czasem mnie przeraża, a nawet odstręcza. Mówi ci to coś?
- „Znaczy, że też chciałbyś spróbować?”
Hebanowowłosy parsknął śmiechem, kręcąc z niedowierzeniem głową.
- …doprawdy Sanguisie, doprawdy… - wyksztusił klepiąc bestię po barku. Zamilkł, dostrzegając w prześwicie pomiędzy regałami tak dobrze znaną mu postać. Smok szturchnął go na zachętę.  Nie mając wyboru ruszył w kierunku syna.

- Gdzie, jak gdzie, ale tutaj nie spodziewałem się ciebie zobaczyć – zażartował, przystając przed ciężkim, drewnianym biurkiem i dostawionym do niego spójnym stylistycznie stołem.
Oba meble zastawione były mniejszymi i większymi kolumnami ksiąg pozostawionych tu przez innych członków zakonu bądź, w co powątpiewał, przyniesione przez samego Gabriela. Chłopak drgnął zaskoczony, podnosząc nań nieco zaspane spojrzenie, po czym niby mimochodem, zakrył treść czytanego przez siebie almanachu.
- Salve ojcze. Szkolenie zobowiązuje. Dostałem zadanie od Mistrza Gavena, ale tak jakby czas trochę zleciał, a ono dalej nie ruszane, więc nadrabiam ślęcząc w tych księgach. Zresztą pogoda do tego idealna – powiedział mdławo, wyznając jedynie pół prawdy. Drugą połowę zaś skrzętnie skrywał pod rękawem. Szukał informacji o matce. Podparł ręką brodę, spoglądając w stronę jasnych, witrażowych okien zbroczonych drobną mżawką.
Mors pokręcił tylko bezradnie głową. Rad był, że Gabrielowi i Ariannie oraz ich smokom tak dobrze idzie szkolenie, choć martwiły go ich ostatnie niesnaski.
- Chciałbym cię przeprosić.
- Hm? – syn zerknął na niego niepewnie, ciut podejrzliwie nawet.
- Za to, że znów zniknąłem bez słowa. Nie powinienem był… Choć w sumie, może i tak… Nie ważne. Przepraszam. Nigdy więcej już tego nie zrobię.
Młody mężczyzna uniósł głowę znad ręki, przyglądając mu się uważnie. Nie rozumiał. Ojciec nigdy nie łamał składanych obietnic, dlaczego więc złożył tak absurdalną jak ta?
- Obiecujesz?
Anioł zaśmiał się tylko, podchodząc do syna i czochrając mu włosy, jakby był jeszcze małym chłopczykiem, po czym schyliwszy się nad nim, objął go ramieniem. Jego hebanowe pióra zaszeleściły cicho, rzucając na nich cień.
- Ej, nie no, przestań! – zaperzył się, nieudolnie próbując wyrwać.
- Iuro on micis conchas*! – obiecał, wypuszczając go i wyciągając doń dłoń ułożoną w ich dawnym geście przysięgi.
- On micis conchas. Trzymam cię za słowoodburknął udając złość, lecz po chwili odzwierciedlił gest i tym samym pieczętował układ.
Zaśmiali się równocześnie, jak za starych dobrych czasów.

Wyglądający spomiędzy regałów Sanguis parsknął, wypuszczając z nozdrzy smużki dymu i kręcąc pyskiem z niedowierzaniem.
- „Qualis pater, talis filius**” – rzekł spoglądając na swego skrzydlatego jeźdźca i jego syna.
- I kto to mówi? Spójrz raczej na siebie i Incensea! – rzucił Gabriel, a smok wyszczerzył ostre kły w uśmiechu pełnym ojcowskiej dumy.
- „Z chęcią bym spojrzał, lecz nie wyczuwam go tutaj. Czyżby do reszty skrnąbrniał, albo też nareszcie zmądrzał i porzucił swego jeźdźca na pastwę tej jakże groźnej i niebezpiecznej sterty ksiąg? Zginiesz tutaj młodziku” – mruknął, wskazując ruchem głowy na porozkładane almanachy grożące zawaleniem.
Mors również zaciekawiony zerknął w ich kierunku.
-Pełno tu kronik… - napomknął.
KRONIK!!! Nagle go oświeciło. To w jednej z nich musiał zostawić pergaminy dotyczące ataków na jego rodzinę. Najpewniej wtedy, kiedy po raz setny próbował dopasować je do innych, zgoła nic nie znaczących wydarzeń i wysnuć serie nieprawdopodobnych domysłów: kto, gdzie, dlaczego? Która to mogła być? Tak! Widział ją, leżała tuż obok, prawie na wierzchu, lekko wybrzuszona od upchanych weń dodatkowych kart. Sięgnął po nią niepostrzeżenie, dokładając do trzymanego przez siebie stosu. Smok zerknął na niego, śledząc jego ruchy kątem krwistych ślepi.
- Niechby tylko spróbował! – zagroził tymczasem kruczowłosy. - Mistrz Artair zabrał go na polowanie, zianie i wesołą zabawę w ogólną destrukcję, czy coś w tym stylu. Incense ostatnio tak się  rozrósł, że nie do końca potrafi obchodzić się ze swoimi rozmiarami i łatwo płoszy zwierzynę. Przewidują mu świetlaną przyszłość jako jednej z największych bestii w zakonie.
- Wiesz, jest jeszcze jedna rzecz – przerwał mu łagodnie upadły, klepiąc księgi trzymane pod pachą i poprawiając ich ułożenie. Jeden z luźnych pergaminów wysunął się spomiędzy nich, opadając miękko na zaściełający posadzkę dywan i wlatując pod stół. -  Nie chciałem o tym mówić, bo wciąż nie jest mi łatwo, lecz już najwyższy czas. Kiedy skończycie szkolenie porozmawiamy o niej, o waszej matce i odpowiem na wszystkie wasze pytania – rzekł nie czekając na odpowiedź i kierując się w stronę szkarłatnego. Nie chciał znów wszczynać kłótni. – Na nas już pora. Przez naszą nieobecność nazbierało nam się trochę zaległości. Ragneel zaczyna stroić fochy. Misji mu się zachciewa… - westchnął, udając zniechęcenie, po czym zaśmiał się tylko. – O Eriadzie to nawet nie wspomnę. Powodzenia Rielu! Nie mogę się już doczekać turnieju i waszych sprawdzianów – rzucił, zmieniając temat i puszczając doń perskie oko. Klepnął smoka po łapie, aby ten się wycofał i zrobił mu przejście.
- Nie martw się, damy z siebie wszystko – odparł pewny siebie, choć nieco zbity z tropu.
                - „Vale młodzieńcze, do zobaczenia wkrótce” – powiedział Sanguis, żegnając się z nim i znikając w półmroku zaściełającym odległe zakamarki regałów.

Gabriel zapatrzył się w kierunku, w którym odeszli. Odpowiedzi na wszystkie pytania… Czy to możliwe? To nie mogło być tak proste. Westchnął, kładąc dłonie na blacie i odsuwając się od biurka. Zwiesił głowę między ramionami. Był zmęczony. Przesiedział w bibliotece całą noc nadrabiając zaległości w szkoleniu i szukając jakichkolwiek wzmianek o swojej matce. Za kilka godzin miał się spotkać z Gavenem i Artairem na placu ćwiczeń, zaś od zmierzchu zaczynała się ich warta. Jego i Incensea. Byli zwiadowcami, więc nie straszne mu były nieprzespane noce. Ciężarem kładącym się na jego barki był brak jakichkolwiek efektów jego usilnych poszukiwań. Zaburczało mu w żołądku. Był głodny. Nie pamiętał, czy jadł kolacje. Ametystowa bestia pewnie pochłaniała teraz jakąś dorodną łanie, czy leniwego łosia.
Odchylił się na krześle, kładąc dłoń na brzuchu. Musiał się od tego oderwać, odpocząć chwilę. Jeszcze nikt nigdy w długich dziejach ludzkości nie odnalazł niczego brnąc ślepo na siłę. Odetchnął wstając, gdy wtem jego wzrok padł na jasną plamę pergaminu leżącego pod stołem i odcinającego się wyraźnie na tle czerwonego dywanu. Schylił się, podnosząc grubą kartkę. Była pożółkła i pozginana. Przecinające się, postrzępione od wielokrotnego składania linie wyznaczały kanty listu. Na pierwszy rzut oka papier wydawał się być pusty, lecz gdy go odwrócił zobaczył dobrze mu znaną, nadkruszoną i lśniącą perłowo pieczęć Ordo Aetas, Zakonu Wieków. Spędził tam całe swoje dzieciństwo. Zmarszczył brwi w namyśle dotykając laku. Skąd to się tu wzięło. Rzucił okiem na stół i kolumny nie przejrzanych jeszcze kronik. Wbrew sceptycznej opinii Morsa sam je tu wszystkie przytargał. Jednej brakowało. Zaklął szpetnie. Ojciec musiał ją zwinąć, gdy ten nie patrzył.
Czyżby to w niej kryła się prawda? Spojrzał jeszcze raz na trzymany przez siebie pergamin. Magia, to musiała być magia. Czuł ją. Słowa zaklęte w papierze. Kolejne wulgaryzmy cisnęły mu się na usta. Mógłby  sam spróbować je ujawnić, jednak… Trochę się bał, iż mogłoby się to skończyć na całkowitym zniszczeniu tej jedynej poszlaki jaką miał. Zarówno ojciec, Incense, jak i Mistrz wciąż przekonywali go, że ma olbrzymie pokłady magicznej mocy i musi jedynie nauczyć się odpowiednio wydobywać je z siebie. Pomimo tego i wielu lat nauki magia wciąż wymykała się jego kontroli, czasem wybuchając ponad wszelką miarę, innym razem odmawiając całkowicie jakiejkolwiek współpracy. Nie chciał ryzykować. Potrzebna mu była Aria. Ruszył do wyjścia.
_________________________________________________________________________________
Iuro on micis conchas*- Przysięgam na okruchy skorup.
Qualis pater, talis filius** - Jaki ojciec, taki syn.

27 lipca 2015

2.Ten czas


art by www.andreasrocha.deviantart.com

               Jasny błysk gromu przeszył niebo wdzierając się pod powieki młodzieńca i niemal oślepiając dosiadaną przezeń bestię. Ogłuszający grzmot równy smoczemu rykowi rozbrzmiał w powietrzu chwilę po nim zagłuszając nawet myśli. Wkrótce zawtórowały mu kolejne, rozchodzące się w coraz krótszych odstępach od siebie. Zbliżali się do oka cyklonu. Byli niebezpiecznie blisko, lecz nie tak blisko jak On. Wraz z kolejnym uderzeniem serce smoka ukłuła włócznia lęku przedzierająca się niczym taran do umysłu jego jeźdźca.
„Za blisko.”
Gabriel gwałtownie wyprostował się w siodle, niczym topielec łapiący swój pierwszy oddech ponad taflą wody. W zanikającym blasku próbował dostrzec skrzydlatą postać, która teraz opadała chaotycznie w kierunku drzew.
- Szlag by go… - zasyczał wściekle, mrugając, aby pozbyć się zasłaniających widok kropli deszczu i odgarniając rękawem wodę napływającą do ust. Było to jednak działanie co najmniej bezcelowe, jeżeli nie bezsensowne, gdyż woda siekła w nich wściekłymi strumieniami zarówno spowodowanymi prędkością lotu, jak i samą siłą ulewy. Raptowny zwrot smoka pozbawił go rozmyślań o piorunoodporności ojca i wyrwał powietrze z płuc. Błyskawica runęła z nieboskłonu uderzając o kilka długości smoka od nich. Incense zniżył lot, przyspieszając i szybując tuż nad drzewami, aby nie stać się ich kolejnym celem. Musieli go znaleźć.


 ***

Lądowanie nie należało do najprostszych, tak samo jak kluczenie między drzewami, aby dotrzeć na miejsce. Zatrzymał się pod wielkim, starym drzewem tuż na skraju dziko zachwaszczonego ogrodu wokół domu-biblioteki należącej do jego niegdysiejszego mistrza, Aragorna. To tutaj znajdowały się najcenniejsze zwoje i almanachy należące do Zakonu. To nie tak, żeby to ktoś planował, po prostu elf lubił czytać i wynosił z siedziby co popadło… Szczegół, że nie zawsze wracało na swoje miejsce. Sam jednakże również przyczynił się do wielkiego rozbudowania księgozbioru z każdej misji, czy wyprawy przywożąc niezwykłe biblioteczne okazy, więc było mu to wybaczane… Wielokrotnie.
- Tsss… Mało brakowało – syknął hebanowowłosy, rozcierając sobie ramię i skrzydło. Chyba coś sobie naciągnął tym nagłym unikiem. Lepsze jednak to niż zostanie całopalną ofiarą złożoną starym bogom, czy cokolwiek mogło mu grozić po spotkaniu trzeciego stopnia z błyskawicą podczas takiej ulewy.
Wtem pomiędzy cieniami elfiej chaty zaświeciły się krwiste oczy szkarłatnej bestii, a w chwilę później całe jej olbrzymie cielsko zdawało się rozżarzyć żywym ogniem.
-„Ty!” – smok zdawał się zemleć przekleństwo w myślach.– „Co ty sobie myślałeś?!” – zbliżył się do mężczyzny, wbijając szpony głęboko w ziemie i gniotąc ją ze złości. Krople deszczu zdawały się nie dosięgać jego łusek, lecz pod wpływem buchającego zeń ciepła wyparowywać kilka centymetrów nad nimi, tworząc mglistą zawiesinę. – „Odbiło ci do reszty?! Najpierw znikasz gdzieś bez słowa na niewiadomo ile, wznosząc myślowe bariery i uniemożliwiając jakąkolwiek próbę kontaktu, a kiedy wydaje mi się, że już jesteś gdzieś blisko, Ty zaczynasz zalewać się w trupa tak, że sam nawet własnych myśli nie słyszysz, a co dopiero ja! Pogrzało cię? Te twoje płomyki mózg musiały ci do reszty wypalić, ja nie mogę…” – bestia parsknęła wściekle, zarzucając wielkim łbem i wymachując długim ogonem, który o milimetry ominął ścianę domu Aragorna.
- Sang, ja… Nie mogłem… - anioł oparł się ciężko o wielkie, stare drzewo, próbując odgarnąć z twarzy zlepione deszczem włosy i nie patrzeć na smoka.
- „Też nie mogłeś? Czego nie mogłeś? Użyć trochę rozumu? Dać znaku życia? Zostawić jakiejś wiadomości? Co nie mogłe…” – Szkarłatny urwał, widząc jego spuszczoną twarz i bezwładnie opadające skrzydła. – „Tylko nie mów mi, że… Znów do NIEJ poszedłeś?!?!?!” – ryknął gniewnie prosto na swego jeźdźca, uderzając ogonem o ziemię, a bryzgi rozchlapanego błota rozleciały się na wszystkie kierunki.
Anioł osłonił się ramieniem, jak gdyby spodziewając się kolejnych ciosów, lecz one nie nastąpiły. Okrył go tylko dym smoczego parsknięcia. Zakaszlał, trzeźwiejąc.
– „Idiota.”
- Sanguisie? – mężczyzna odważył się spojrzeć na pysk wzburzonej bestii i ku własnemu przerażeniu odnalazł nań wyraz niezmiernego bólu i tęsknoty.
- „Jak mogłeś? Po tym wszystkim, co było ostatnim razem ty znowu… I do tego sam! Czy myślisz, że ja nic nie czuję, że nie chcę znów jej zobaczyć?! Do cholery! Ty mogłeś, a dla mnie jest to zakazane? Przecież Elayna wie!”
- A Rossitiana nie! I tak musi pozostać! Na razie… - mruknął niedosłyszalnie. -  Jak ty sobie wyobrażasz ukrycie cię przed nią? Nawet jeśli, to czy sądzisz, że uczucia Elayny nie dotarłyby do niej?! Wszystko poszłoby na marne!

***

-  Gdzie go poniosło?! – warknął chłopak, zeskakując ze smoczego grzbietu. Z jednej strony ulżyło mu, że nie znalazł ojca nieprzytomnego zawieszonego na jakiejś gałęzi, z drugiej zaś strony nadal nie wiedział, gdzie on jest.
„Tu są ślady” – mruknął w myślach smok, wskazując pyskiem w kierunku zabłoconych zagłębień w leśnej ściółce i lekkich osmaleń na korze drzew, o które musiał się oprzeć Ognisty.
- Chodźmy! – krzyknął młodzieniec, bezmyślnie rzucając się we wskazanym kierunku.
Incense prychnął lekceważąco, powoli przeciskając się za nim pomiędzy leśnym gąszczem. Poszycie uginało się miękko pod jego ciężkimi łapami, tłumiąc dźwięki kroków. Wkrótce dotarło do niego uczucie poirytowania dochodzące od jego jeźdźca.
- Nosz jego mać… Gdybym wiedział, że tak to się skończy za żadne skarby świata byśmy tu za nim nie gnali w taką ulewę! – wyburczał, obrażony splatając ramiona i kryjąc się w cieniu drzew na skraju lasu. Stąd doskonale było widać chatę Aragorna i Sanguisa wprawnie rugającego Morsa. Ametystowy zaśmiał się w duchu, stając obok przemoczonego do suchej nitki Gabriela.
- Schowajżesz ten pysk! – syknął jego jeździec, popychając łuskowaty nos bestii za siebie. Nie chciał, żeby ich zauważyli. – Słyszysz, o czym rozmawiają? – zapytał nagle, wsłuchując się w głosy zagłuszane deszczem. Czyżby się przesłyszał, czy właśnie wymienili imię jego Matki?

***

-…Wszystko poszłoby na marne!
- „To wszystko już poszło na marne! Spójrz na siebie! Jesteś wrakiem człowieka! Za każdym razem jest coraz gorzej! Myślisz, że ona chciałaby Cię takiego? – bestia parsknęła z politowaniem, kołysząc łbem.
- Zamknij się! – wykrzyknął anioł, rzucając się w stronę smoka i grożąc mu pięścią na której nierówno zafalował ogień.
- „Nawet nie wiesz przed czym tak naprawdę uciekliście z podkulonymi ogonami! Kto mógłby być tak straszny, że nie bylibyśmy w stanie go pokonać? My, nasi przyjaciele, Zakony?! Jak długo jeszcze masz zamiar się chować?! Więcej ikry miałeś, gdy się dla ciebie wyklułem, niż teraz! Po co ja to w ogóle zrobiłem?!”
- Niczego nie rozumiesz! Jak mogłem ryzykować jej i ich życiem! To przecież jeszcze dzieci! Sam się na to zgodziłeś! – uderzył w smoczą pierś, a płomienne iskry posypały się wokół.
- „To BYŁY dzieci! Już dawno nimi nie są! Wkrótce ich szkolenie się skończy. Pamiętasz, jacy my wtedy byliśmy? Świat leżał u naszych stóp! Uwierzyłeś w mroczną część legendy, najwyższy czas uwierzyć i w tą drugą! Oni są przyszłością! Otrząśnij się wreszcie!” – ryknął na niego, odsuwając się.
Anioł pozbawiony oparcia runął na kolana, zanurzając się w rozmokniętej ziemi i wbijając w nią pięści. Umysł zalała mu fala lęku o Nich wszystkich i o to czy dadzą radę. Falę, którą powoli zastępowała niepodważalna pewność wyłaniająca się z odmętów jego duszy niczym żar gorzejący na nowo w zapomnianym palenisku. Zrozumiał. Nie było już odwrotu. Te ćwierć wieku było właśnie po to, aby doprowadzić ich do tej chwili. Byli gotowi. Czas stanąć do walki. Rozpostarł ciemne skrzydła, a z jego gardła wydobył się dziki krzyk. Bestia zaśmiała się w duchu, dołączając do niego swój gromki ryk. Tak… Smokowi przypomniały się dni swego własnego zagubienia i tego, jak w Ordo Aetas musiał niemal zginąć, aby się odnaleźć. Anioły i Demony potrafiły wskazać właściwą ścieżkę duszom. Oni poniekąd byli jednymi z nich.
- „Cognosce te ipsum* Morsie…”
Mężczyzna zaśmiał się tylko, a smok wepchnął mu swój wielki pysk w ramiona. Jeździec podrapał swego towarzysza po rozgrzanych łuskach.
- „Nareszcie i Ty przypomniałeś sobie prawdziwego siebie.”
- Czas sprawić, aby i Ona mogła…

***

- Amor verus moritur numquam** - rzekł sam do siebie leśny elf opierając się o framugę drzwi i spoglądając na rozgrywającą się przed nim scenę, gdzie szkarłatna bestia owijała się wokół swego jeźdźca, chcąc ogrzać go swym ciepłem w cieniu wiekowej wierzby. Zielona smoczyca wysunęła smukły łeb z wnętrza domostwa, spoglądając mu przez ramię.
- „Chyba czegoś ich nauczyliśmy” – powiedziała, szturchając go lekko w plecy. Aragorn rozplótł założone wcześniej na siebie ramiona i położył dłoń na smoczym pysku.
- Chyba tak Gramen, chyba tak… - odparł z uśmiechem. – Pomyśl za to, ile my nauczyliśmy się od nich.
- „Niby czego?” – zapytała, udając zdziwioną. Lubiła przekomarzać się z elfem.
- Docendo discimus*** - rzekł, jakby sam do siebie, zatapiając się we wspomnieniach.

***

Gabriel stał nieruchomo, lecz jego serce biło jak szalone. Szeroko otwarte oczy zdawały się nie wierzyć w to co zobaczył, czy też bardziej usłyszał. Czyżby miał rację, ona żyła?! Ulewny deszcz powoli zaczął przemieniać się w słabą mżawkę. Młodzieniec przełknął z trudem, zamykając usta. Mógł się przesłyszeć, jednak…
- Musimy ją znaleźć – szepnął niedosłyszalnie, zapatrzony nieprzytomnie w przestrzeń, odruchowo kładąc dłoń na kolcach wystających z boków pyska Incensa.
- „Mhym” – potwierdził pomrukiem smok, przysuwając się do niego i usadawiając wygodnie w zagłębieniu korzeni. To mogło trochę potrwać, zawsze trwało, gdy Riel zabierał się za obmyślanie planu.
Kruczowłosy otrząsnął się wkrótce, spoglądając na towarzysza karmazynowymi oczyma pełnymi pasji i ognia.
- Trzeba wracać. Czeka nas sporo pracy – powiedział, po czym poklepał bestie po szyi i ruszył w drogę powrotną do siedziby zakonu.
Mors i Sanguis zapewne również niedługo się tam pojawią. Nie musieli ich tutaj pilnować. Mieli ważniejsze sprawy na głowie. Czekało na nich sporo pytań, na które musieli odnaleźć odpowiedzi, np. gdzie też wybrał się ostatnio jego ojciec i kto jeszcze znał ich matki…
Incense popatrzył na niego chwilę, po czym podniósł się z ziemi ruszając jego śladem. Zamek zakonu górował ponad miastem, znajdując się na szczycie wzgórza, jeżeli już nie góry. Dzielił go od nich spory kawałek, szczególnie, jeśli młody zamierzał przejść całą tę drogę pieszo. Dom Aragorna znajdował się bowiem na samych obrzeżach dzielnic mieszkalnych. Smok zaszeleścił ciężkimi, błoniastymi skrzydłami, lekko je rozprostowując i strzepując z nich resztki deszczu. Jeśli dogoniłby Riela mógłby go przekonać do lotu, z drugiej zaś strony mógł przecież polecieć bez niego, chociaż… Przechadzka również nie wydawała się być od razu takim złym pomysłem.
W końcu przestało padać.
_________________________________________________________________________________
Cognosce te ipsum.* - Poznaj samego siebie.
Amor verus moritur numquam.** - Prawdziwa miłość nigdy nie umiera.
Docendo discimus.*** - Ucząc innych, sami się uczymy.