art by www.vyrl.deviantart.com |
Świat za którym wciąż
tęsknię...
- Nie! Nie, nie... -
skarcił sam siebie, uderzając dłonią o stół i nie zdając sobie sprawy z
wypowiadanych na głos słów.
Znów wracały
wspomnienia, wyrzuty i ciągłe pytania - co
gdyby? Próbował je odtrącać, nie myśleć o nich zupełnie, lecz na nic się to
zdawało, na nic zupełnie.
Widział je, te
cudowne chwile spędzone razem. Ciepło ognia buzującego w kominku, śnieg leniwie
oblepiający szyby okien, szelest papierowych kart, radosny śmiech dzieci i jej
głos...
Zupełnie jak dziś,
gdyby nie szalona ulewa za oknem i pijackie okrzyki dochodzące z środka sali
przełamywane brzękiem tłuczonego szkła i bluzgami wściekłej barmanki.
Pozostawał mu tylko ogień w usmarowanym sadzą kominku, który parskał gniewnie
duszony deszczem. Oderwał od niego wzrok i zamaszystym ruchem odsunął od siebie
pusty kufel. Ten zawirował szaleńczo o mało co się nie przewracając i nie
rozlewając resztek parszywego trunku na wytarty od używania stół. Mężczyzna
odrzucił przemoknięty kaptur płaszcza i odchylił się niedbale na wysłużonym i
nieco chybotliwym krześle. Machnął ręką, pstrykając palcami, aby przywołać
kelnerkę. Nie pierwszy już zresztą raz tego wieczoru. Nie ma tu nikogo, kogo
mógłby znać, ani nikogo kto znałby go.
Kobieta podeszła
niespiesznie kołysząc lekko biodrami i z krzywym uśmiechem oraz pokaźnymi
połaciami odsłoniętego dekoltu pochyliła się nad stołem i napełniła kufel
napitkiem wątpliwej barwy. Próbowała coś do niego mówić, lecz zatopiony w
myślach nie słyszał jej słów wpatrzony w migotanie dogorywającej świecy. Dopiero
stuk dzbana stawianego na blacie zwrócił na nią jego uwagę. Jedno wrogie
spojrzenie wystarczyło, by nagle zamilkła i zabrawszy w pośpiechu naczynie
odeszła bez słowa na drugi koniec sali. Pokręcił głową z westchnieniem,
zamykając oczy i opierając się łokciami o stół.
- Znów ci się na
sentymenty zebrało - przeklął w duszy własną głupotę i wszystko to co
działo się na samą myśl o Niej. Przyjrzał się uważnie pianie wystającej znad
kufla, jakby to w niej były wszystkie odpowiedzi tego świata.
Nadal nie mógł sobie
wybaczyć, że do tego dopuścił. Dlaczego
to musiało ich spotkać. Czym zawinili? Czym on zawinił? Czy to wszystko przez
niego? Czy to on ściągnął na nich te wszystkie nieszczęścia? Może wszyscy z
jego rasy mieli zginąć tej feralnej nocy, gdy światło czerwonego księżyca
przysłoniła sama Kostucha. Tych zaś, którzy ocaleli po wiek wieków miał
ścigać jej cień szerząc pomór i mrok w duszach tych, których obdarzali
uczuciem? Nie mógł powiedzieć, że nigdy nie zaznał szczęścia. Miał je i to
w najczystszej postaci. Było ono także gdzieś i teraz lecz nie mógł sobie
pozwolić na to by go zaznać. Rossitiana. Za bardzo ją kochał, za bardzo bał się
stracić na zawsze, by pozwolić jej poznać prawdę... Odzyskać przeszłość. Nie
wiedział, że bez przeszłości nie istniała także prawdziwa przyszłość.
Przyłapał się na bezmyślnym puszczaniu
płomieni pływających po tafli napitku. Zgasił je czym prędzej próbując
doprowadzić się do porządku i zerknąć ukradkiem, czy nikt nie zwrócił uwagi na
jego wybryki. Na szczęście większa część gości była już w stanie głębokiego
upojenia, jeżeli nie powolnej agonii, a dziwne błyski można było uznać za
odbijający się w szkle blask świec.
-Dosyć tego -
warknął, odgarniając płaszcz i zamierzając wstać, gdy pojawiła się przed nim
zakapturzona, ociekająca deszczem postać.
- Ojcze? - młody
mężczyzna zwrócił się do niego spoglądając nań ognistymi oczami świecącymi w
cieniu rzucanym przez kaptur. Zakaszlał, zaskoczony.
- Riel, co ty tutaj
robisz? -odpowiedział po chwili, gdy ten zajął miejsce naprzeciwko niego.
- Mógłbym zapytać cię
o to samo, ale chyba nie muszę szukać daleko - rzekł, wskazując na stół
zastawiony szkłem i kręcące się dookoła chętne kelnerki, które nichybi liczyły
na dodatkowy zarobek za nadgodziny. Mężczyzna skarcił go wzrokiem wołając o
pomstę do nieba. - Może też powinienem skorzystać? - zapytał mimochodem
młodzian opierając się ramieniem o oparcie krzesła i spoglądając przezeń w
kierunku baru i wyjątkowo urodziwej panienki.
- Gabrielu, opamiętaj
się może. Twoja matka by się wstydziła słysząc te słowa... - albo i nie, dodał
w myśli z gorzkim przekąsem.
- Czyżbym miał nagle
niewątpliwą szansę usłyszeć jakieś ciekawe rodzinne opowieści? Może wreszcie
przyszedł ten moment? Koniec dwuznacznych opowieści o mamusi? Wiesz, tak jakby
nie jesteśmy już małymi dziećmi. Może przyznasz wreszcie, że rzuciła cię dla
jakiegoś elfiątka ze szlachetnego rodu, czy innego królewicza... - Riel urwał
widząc spojrzenie gorejących ogniem burgundowych oczu ojca.
Mężczyzna zerwał się
z miejsca rzucając na blat stołu garść monet. Ziemia zachwiała się lekko pod
jego stopami. Zaklął pod nosem. Co za świństwa dolewali do tego
podrabianego bimbru.
Poprawił płaszcz, narzucając kaptur i ruszył ku wyjściu.
Chłopak wykrzywił się
z przekąsem, po czym westchnął zrezygnowany. Za każdym razem wyglądało to tak
samo. Na nic próby normalnej rozmowy, podjudzania, szantażu, czy najprostszego
chamstwa. Ojciec unikał tematu jak ognia... Tfu, może bardziej jak wody,
święconej na przykład, bo ogień był jego najlepszym przyjacielem od wieków.
Rzucił okiem na
palenisko, gdzie płomienie leniwie lizały sczerniałe bierwiona. Ulatujące znad
nich iskry przybrały na moment znajome kształty przywołując wspomnienia. Ojca,
który z powietrza wyczarowywał maleńkie ogniste ptaki, smoki i pulsujące żarem
kwiaty, które jego młodsza siostra próbowała złapać. Śmiała się radośnie, gdy
tylko znikały i pojawiały się ponownie nie czyniąc żadnej szkody jej delikatnym
rączkom. Słyszał cichy szelest jego piór oznaczający bezpieczeństwo i ciężar
księgi którą dźwigał, aby złożyć ją na jej kolanach. Łaskotanie jej długich,
kruczoczarnych włosów, zupełnie takich jak jego. Dotyk ciepłej dłoni
głaszczącej go po głowie i słodkie brzmienie głosu, gdy wypowiadała jego imię.
Matka.
Spojrzał w mroczną
otchłań okna, w którym odbijała się jego twarz. Zdawało mu się, że była tak
podobna do niego. Czasami, spoglądając w lustro miał wrażenie, że znów ją
widzi. Tylko oczy, oczy miała inne, jadeitowe, zupełnie takie jak jego siostra.
On zaś jak ojciec, pełne ognia... Skrzywił się. Ona żyła, musiała żyć! To
wszystko to nie mogły być urojenia. Wiedział, że ojciec kłamie. Nie mogła
umrzeć, gdy przychodzili na świat... Nie mogła...
Trzask zamykanych
drzwi i dochodzące za nich dźwięki ulewy przerwały jego ponure rozmyślania.
Zerwał się wybiegając za ojcem. Kiedy znalazł się na zewnątrz zobaczył
tylko dogasające w wilgotnej trawie iskry i kilka porzuconych, hebanowych piór
oraz oddalającą się w mroku znajomą sylwetkę mrocznego anioła.
- Czy on jest
normalny? W taką ulewę? Incense! - krzyknął z niecierpliwością, a chwilę
później wraz z cichym, gardłowym pomrukiem z mroku wyłoniła się ociekająca
strugami wody postać ciemnego, ametystowego smoka, którego ślepia żarzyły się w
ciemnościach niczym lawa, przeciekając dalej po jego karku między łuskami i
świecąc przygaszonym blaskiem.
"Jestem" -
odpowiedziała w myślach bestia, pochylając się, aby umożliwić wdrapanie się na
swój grzbiet jeźdźcowi. Kolce na jego szyi zaklekotały ocierając się o siebie.
- Leć! Musimy złapać
tego pierzastego drania, zanim znów nam zniknie, albo się w coś wpakuje!
Smok jednak parsknął
tylko, posyłając w powietrze obłok gorącej pary i zamachnął niebezpiecznie
zakończonym grotem ogonem z dezaprobatą.
- Ach! Na litość
nieba i otchłani! Incense, przestań się burzyć! Przecież wiesz... Straciłem
ją... Nie mogę stracić i taty! - szybkim ruchem przegonił niepotrzebne łzy
zbierające się w kącikach oczu. Jeśli ktoś by go o to zapytał, twierdziłby
uparcie, że to tylko ten wnerwiający deszcz.
Uderzył pięściami z
bezsilnej złości w grzbiet gada, tylko raniąc sobie dłonie o jego ostre łuski.
Coś w gardzieli bestii zagrzmiało, gdy trawił słowa jeźdźca.
"Niechaj będzie.
Trzymaj się mocno" - usłyszał w swej głowie. Jakiekolwiek zaś słowa, które
chciałby wypowiedzieć zagłuszył huk rozkładanych, olbrzymich, błoniastych
skrzydeł, będących niczym czarne żagle pirackiego statku szarpane wichrem
podczas huraganu.
Mężczyzna zapiął czym
prędzej zabezpieczenia przy siodle, owijając się ciaśniej płaszczem i
przywierając do gadziej szyi na tyle mocno, na ile był w stanie nie grożąc
sobie rozharataniem twarzy o znajdujące się na niej kolce. Nie zdążył zrobić
nic więcej, gdy smok wzbił się w górę, a siła lejącego deszczu wbiła go w
siodło z mocą wodospadu. O zobaczeniu czegokolwiek również nie było mowy.
Musiał zaufać swemu towarzyszowi. Ten lot nie miał należeć do
najprzyjemniejszych.
- Niech no ja go
dorwę...
_________________________________________________________________________________
*Och, gdyby tylko wiedział, jak
blisko wystarczająco te słowa były prawdy! Wystarczyłoby tylko spojrzeć na
ślubne ryciny, gdy jeszcze wszystko było takie inne...
Piękne ☺
OdpowiedzUsuńPiękne ☺
OdpowiedzUsuń