Ruda wilczyca szczekając donośnie pognała w kierunku
anioła, po czym okrążyła go pełna radości, domagając się pieszczot. Mors
pogłaskał ją, drapiąc za uszami.
- Co słychać June? – rzucił, a ona spojrzała na
niego swymi mądrymi, złotymi oczyma, po czym bez ostrzeżenia polizała go po
twarzy. – Ach ty łobuziaro!
-Wrał! – odparła, merdając puchatym chwostem.
- Tata! – melodyjny głos dziewczęcia biegnącego w
ślad za zwierzakiem odbił się dźwięcznym echem od ścian korytarza, zwracając
jego uwagę. Arianna rzuciła się ojcu na szyję. – Nareszcie jesteś!
- Witaj maleńka – powiedział ze śmiechem, obejmując
ją i całując w czoło. – Gdzie tak pędzisz? – zapytał, odsuwając ją na odległość
ramion, aby mógł się jej przyjżeć i odgarniając z twarzy rubinowe pasmo włosów,
zasłaniające jej jadeitowe oczy. Oczy tak podobne do oczu jej matki.
- Nie pomyślałeś, że może do ciebie tak pędzę? –
zasugerowała, przekrzywiając zaczepnie głowę i spoglądając nań wymownie.
- Do mnie? Oj, do mnie to już tak dawno nie
leciałaś. Szybciej bym podejrzewał, że do jakiegoś inszego pana… Który to
został tym nieszczęśnikiem, z którego przyjdzie mi zedrzeć skórę?
- Tato! – zaperzyła się, a upadły zachichotał tylko,
otulając ją skrzydłami, aby ją udobruchać.
- Już dobrze, dobrze, powiesz mi innym razem.
– Po prostu długo cię nie było. Stęskniłam się –
wymruczała niewyraźnie, wtulona w jego pióra. Uwielbiała ich dotyk, tę miękkość
i ciepło oraz cichy szelest, jaki towarzyszył każdemu ruchowi anioła. Czuła się
przy nich bezpiecznie. Usłyszała znajome kroki. – Rieluś?
June zamerdała radośnie ogonem, podbiegając do
nowoprzybyłego i obwąchując go skrzętnie.
- Tu jesteście… - zaskoczony widokiem chłopak szybko
schował trzymany przez siebie pergamin do kieszeni, nim ktokolwiek zdołał go
dostrzec.
Nie wiedzieć czemu zawsze potrafił znaleźć Ariannę,
gdziekolwiek by się nie ukryła. Jedni nazywali to szóstym zmysłem, inni zaś
całkowitym przypadkiem. Dla nich dwojga odpowiedź była jednak zupełnie
oczywista. Byli bliźniętami i łączyła ich niepowtarzalna i jedyna w swoim
rodzaju więź. To, że instynktownie kierował swe kroki ku siostrze było tylko
jednym z wielu jej przykładów. Nie podejrzewał tylko, że nie będzie sama.
Spojrzał czujnie na ojca, próbując wypatrzeć zaginioną kronikę, lecz ten zdążył
już pozbyć się gdzieś ksiąg.
- Chodź no tutaj! – zawołała dziewczyna, przyciągając
do siebie brata i dusząc go w rodzinnym uścisku, pod osłoną ojcowskich skrzydeł
– Tak, za tobą też się stęskniłam, zadowolony? – rzuciła, na co zaczerwienił
się tylko. – Co z wami jest nie tak, że jak jeden znika to i drugiego nigdzie
nie mogę znaleźć? Z kim ja mam ćwiczyć? Zostało nam już mało czasu, ledwie pół
roku i turniej! Pomijając już mnie, twoje umiejętności magiczne dalej leżą i
kwiczą w rowie, jak jakieś zarzynane prosie! Opamiętałbyś się! – wyrzuciła mu,
szturchając go palcem wskazującym w mostek w oskarżycielskim geście.
On zaś stał tam tylko, z lekko rozwartymi ustami i
poczuciem winy wymalowanym na twarzy, nie potrafiąc wykrztusić ni słowa na
swoją obronę. Dla każdego innego od razu znalazłby ciętą ripostę, przy niej
jednak stawał się całkowicie bezbronny.
- Ale…
- Hu, hu, hu, ktoś tu coś przeskrobał, tak patrzę –
zawołał wesoło Eriad, wyłaniając się zza drzwi i opierając o framugę z
założonymi rękami. W jednej z dłoni trzymał zwinięty w rulon dokument, owinięty
wąskim, czerwonym kawałkiem lnu i zapieczętowany.
- Czyżby to spotkanie rodzinne? Tatusiek wrócił? –
rzucił bordowowłosy elf, stając za nim i kładąc dłoń na ścianie tuż obok głowy
wampira. Z lekko kpiącym uśmieszkiem skinął bratu głową na powitanie.
- Widzisz, a nas nie zaprosili! – oburzył się
tamten, gdy wtem został zaatakowany przez rudą wilczyce, która rzuciła się na
niego za punkt honoru poczytując sobie wylizanie go po twarzy i wszędzie gdzie
się tylko dało. June tak jak i niegdyś Jacob uwielbiała krwiopijcę. Nie do
końca było jasne dlaczego. Eriad wcisnął rulon za pas i chwycił zwierzaka pod
pachy, po czym zaczął go dziko czochrać i tarmosić, przekomarzając się z nim. Ruda
była wniebowzięta. Upadły zaśmiał się tylko w duchu do powracających wspomnień.
Pamiętał jakby to było wczoraj…
Łagodny wschód
słońca rozpościerał się jasnym światłem nad horyzontem szmaragdowego oceanu
lasów. Świat jednak wciąż zdawał się spać. Towarzyszył im jedynie chłodny, poranny
wiatr niosący opowieść mroźnej nocy, gdy przemierzali nieboskłon powracając z
misji do zakonu, do domu…
Mięśnie
wielkich szkarłatnych skrzydeł pracowały nieustannie, zagarniając pokłady
zimnego powietrza. Spokojny, ciepły oddech smoka zaznaczał się białymi
obłoczkami pary w atmosferze. Drobne krople wilgoci osiadały na łuskach barwy
ognia, odbijając promienie świtu. Na jego grzbiecie siedział hebanowopióry,
upadły anioł z lekko przymkniętymi powiekami otulający płaszczem ich „wojenny”
łup. Łup ów, będący rudą, futrzaną kulką zaskomlił cicho, chowając mokry nos
pod ramię mężczyzny, aby się ogrzać.
- Już
niedaleko śpiochu… - mruknął, głaszcząc go uspokajająco po grzbiecie. Wiatr
szarpał na wszystkie strony jego krótkimi, ciemnymi włosami, po których zdawały
się pełzać płomienie. Burgundowe oczy zabłysły, dostrzegając najwyższe z
zamkowych wież Zakonu Światła Mroku, Ordo Luce Tenebris.
Zakon
i Rossitiana. Jej radość na ich, na jego widok. Czułe powitanie i zachwyt
malujący się w jadeitowych oczach, gdy ujrzała rudy łepek i parę szmaragdowych
ślepek wilczka. Była tak pełna szczęścia. Nie mógł oderwać od niej oczu. Mały
od razu zapałał do niej szaloną wręcz sympatią i zaczął się doń wyrywać, aby
móc polizać ją po twarzy. Był prezentem dla niej, który doskonale sam się
dostarczał, wyrywając ku niej ze wszystkich sił. Nazwała go Jacob… W skrócie
Jey… Śmiała się z nich, mówiąc, iż są jakoś wyjątkowo zgodni, co do imienia,
które mu nadała. Była tak urocza. Jej piękny uśmiech i ciepło, gdy się do niego
przytulała… Czułe pocałunki, które nigdy nie zostały nie odwzajemnione. W
głowie kłębiły mu się stada nieprzyzwoitych myśli…
Tamte chwile przyprowadzały na myśl kolejne.
Zanurzył się w ich głębinie.
- Mors, spójrz,
to oni?! - zawołała nagle Rossitiana, wskazując na rosnące z każdą chwilą
ciemne punkty, zbliżające się w ich kierunku. Upadły dostrzegł je dokładnie w
tym samym momencie, co ona.
- Tak, to bez
wątpienia nasi goście - odpowiedział z uśmiechem, widząc rozradowaną minę
ukochanej. - Sang, Ely, chodźcie… - Cienista i szkarłatny, zbliżyli się stając
tuż za nimi, aby chwilę przyjrzeć się temu wspaniałemu widokowi. W idealnym
szyku przypominającym odwrócony symbol ‚V’ do siedziby Ordo Luce Tenebris
zmierzali członkowie Ordo Fallax Spes. Po dłuższej chwili na samym przedzie
dało się dostrzec jaśniejącą złociście, wielką postać Caligo dosiadanej przez
Tenebraruma, przywódców Zakonu Zwodniczej Nadziei.
- Ignis i Stella?- zdziwił się,
dostrzegając w środku klucza swego brata i nie do końca wierząc własnym oczom.
Ich ostatnie spotkanie skończyło się nie
najlepiej, jeżeli można to tak łagodnie określić. Mors uratowany przez magiczną,
nekromancką moc Almariel i Mulkhera stał się nieumarłym, dla wielu zaś po
prostu wampirem. Ignis nienawidził wampirów, mordował każdego, który odważył
się stanąć mu na drodze. To bowiem przez jednego z tych stworów, pochodzącego
ze szlacheckiego rodu krwi wyginęła całą ich wioska. Szaleniec dla zabawy
począł swym ukąszeniem przemieniać jej mieszkańców w żądne krwi bestie, które
ogłupione głodem rzucały się na każdego, bez względu na to, czy był to jego
brat, czy przyjaciel. Kiedy nie było już prawdziwych elfów, wyrżnęły siebie
nawzajem. Ziemię zbroczył szkarłat, przesiąkający głęboko ku jej trzewiom. Tak zostało zniszczone Venatorum, Wioska Łowców. Tylko oni jakimś cudem przeżyli. Dwójka braci i siostra, o której nie mieli wtedy pojęcia.
Wampiry były
więc dlań personalizacją czystego zła, a te należało bezwzględnie niszczyć. Dla
Morsa te sprawy wyglądały nieco inaczej, gdyż po przybyciu do zakonu, jako iż
nie mógł jeszcze pretendować na jeźdźca, gdyż był za młody, został wzięty pod
opiekę wraz z innym „elfem” przez Mistrza Aragorna. Ów mroczny elf, będący
podobno dalekim kuzynem samego przywódcy, wkrótce został jego najlepszym
przyjacielem. Pewnego dnia jednak postanowił wyznać mu prawdę o sobie. Eriad
był wampirem. Pochodził z wysokiego rodu i został zesłany przez swoją rodzinę pod
pieczę zakonu, jako zakładnik. Nikt nie mógł się jednak o tym dowiedzieć, gdyż
miał zostać zabity, jeżeli sprawy jego pobratymców przekroczą niebezpiecznie
cienką granice moralności. Nie zmieniło to jednak zdania Morsa o nim. Poznał
go za dobrze. Dzięki niemu zrozumiał, że pośród każdej z ras zdarzają się
czarne owce, za których winy pozostaje płacić innym. Wkrótce miał się
dowiedzieć o nim jeszcze wielu o wiele bardziej kontrowersyjnych rzeczy…
Ignis oszalał
widząc swego brata pod tą uwłaczającą postacią i między nimi i ich smokami
rozgorzała szalona walka. Nie potrafił sobie nawet przypomnieć jak to wszystko
się skończyło. Pamiętał tylko, iż nie chciał skrzywdzić brata, lecz przekonać
go co do siebie. Na nic jednak zdały się słowa przy ostatecznym ostrzu
szaleństwa i poczucia najgłębszej zdrady wbijającej się prosto w plecy elfa.
Mors z Sanguisem odeszli, wygnani… Dla Ignisa zdawał się on już nie istnieć.
Przez wampiry stracił wszystko, swój dom Venatorum, swój lud, swoją ukochaną Etrię, niemal całą rodzinę,
a teraz jedynego brata. W jego sercu kryła się rozpacz, zakryta grubym,
mrocznym i zgubnym całunem nienawiści.
Ross spojrzała
na niego niepewnie, obejmując go za ramię.
-Jestem tylko
ciekawy jak ich do tego zmusili…- mruknął dostrzegając na samym końcu skrzydła,
Eriada na ciemnym Numenorze, co w pewnym sensie było odpowiedzią na jego pytanie.
- Nie martw
się tym. Wszystko się wyjaśni, gdy wylądują… - powiedziała, głaszcząc go po
policzku. Anioł uśmiechnął się do niej, przeganiając złe myśli i pocałował ją
czule, przyciskając do siebie.
- Wszystko
będzie dobrze – szepnął do niej, chcąc równocześnie przekonać co do tego i
siebie.
Wkrótce na
łąkach pojawiło się o wiele więcej jeźdźców i smoków zwabionych gromkim
powitalnym rykiem bestii z Ordo Fallax Spes, które kolejno zaczęły lądować
pośród wysokich, soczystych traw. Tenebrarum jako przywódca pierwszy zeskoczył
z grzbietu Caligo podchodząc wraz z nią do Rossitiany i Elayny,
aby z ukłonem i śmiechem wypełnić grzeczności, po czym z radości mało jej nie
udusił, czego Mors nie omieszkał mu wypomnieć. Jey kręcący się jeszcze
przed chwilą wokół nich rzucił się dziko w kierunku Eriada biegając wkoło niego
i szczekając donośnie. Ciemnowłosy potknął się o plączącego się wokół nóg
wilczka i runął w kierunku ziemi, lecz na szczęście ognisty zdołał go w
ostatniej chwili przytrzymać.
- Chcesz nam wilka zabić? - rzucił oskarżycielsko stawiając go na
nogi i otrzepując z wyimaginowanego kurzu.
- Jeszcze czego, sobie będę ręce brudzić! - wyszczerzył się wesoło,
klepiąc anioła po plecach, tak, że ten mało ducha nie oddał, jeśli takowego
posiadał. - Przywlekliśmy twojego brata, znaczy się tak konkretnie to ja.
Numenor przekonał Stellę, a Tenebr odpowiednio ustawił szyk skrzydła, żeby po
drodze nikogo nam nie pozabijał - dodał wesoło. - Będziesz z nim musiał
pogadać… - powiedział, łapiąc się z konsternacją za kark i zerkając porozumiewawczo
w stronę gdzie nieco w oddali znajdowała się Gwiazda ze swym jeźdźcem. – On
wie, powiedziałem mu – rzucił i wyszczerzył ukrywane do tej pory kły jak głupi, odchylając brodę. Wskazał
palcem na bliznę na szyi.
- Żartujesz sobie?! - dopiero teraz Mors zobaczył świeżą, jasną
linie zdobiącą jego skórę, która najpewniej była robotą jego brata. Ignis musiał
oszaleć do reszty, próbując poderżnąć mu gardło.
Anioł chciał coś powiedzieć, lecz Jacob nie pozwolił się dłużej
ignorować i rzucił się na wampira , przewracając go na ziemię. Nie miał wyboru,
ruszył w stronę brata. Ich rozmowa nie miała należeć do najłatwiejszych, a
gdyby nie Eriad mogłaby się zaliczać do nigdy nie zaistniałych…
To trwało
zdecydowanie za długo. Ktoś musiał po nich pójść. Wampir wyprowadził dwóch wywarkujących
coś do siebie braciszków z lasu trzymając ich za karki jak nieznośne kociaki.
- Ja wychodzę
z siebie i staję obok, a ci…- nie dokończył, bo obok smoków, ku którym się
kierował stała Rossitiana patrząc w ich kierunku z dość nieprzychylną miną, tuż
za nią znajdowała się Elayna. Ognisty wyrwał się ciemnowłosemu w tym samym
czasie co jego brat. Widząc zebranych przed sobą osobników w liczbie dość
licznej, spojrzeli po sobie i o dziwno zgodnie wskazali na Eriada.
- To on! -
zawołali równocześnie. Jeździec Numerona słał z oczu gromy patrząc w ich
stronę.
- Jasne… -
mruknął zdzieliwszy ich obu po głowie, widać nie dostatecznie daleko się od
niego odsunęli, po czym podszedł do jasnowłosej z uśmiechem. - Przytargałem
ofiary jedne! – powiedział, wskazując na obu. Nim kobieta zdołała cokolwiek odpowiedzieć, Mors z uśmiechem
wystąpił krok naprzód.
- Ross,
przedstawiam ci Ignisa, jeźdźca Stelli, którą już zapewne zdążyłaś poznać –
rzekł uroczyście.
- Witaj piękna
Rossitiano, przywódczyni Ordo Luce Tenebris i przyszła żono mego brata – przywitał
się bordowowłosy, kłaniając się szarmancko i całując ją w dłoń. – Witaj i ty
fiołkowa towarzyszko jej życia, Elayno. Niezwykle się cieszę, że mogę was
osobiście poznać.
- Witaj
Ignisie, mnie również miło jest móc powitać cię na naszej ziemi. Bardzo
chciałam cię poznać. Mors wiele opowiadał mi o tobie, o was – powiedziała,
uśmiechając się do niego, szczęśliwa, iż zażegnali spór.
- „Witaj
ognisty” - Elayna skłoniła się ku niemu
pyskiem, zadowolona ze spokoju ducha swej jeźdźczyni.
- I kto to
mówi… Kto to mówi - mruknął sam do siebie Eriad. - Chodźcie w końcu, bo
zdążyłem już nieźle zgłodnieć… Złapać tych o… - tu wskazał na dwa szkarłatnookie
osobniki - trochę sił wymaga.
- Ot, żeś się
wysilił od pięciuset lat… - powiedział elf wyciągając z swej szaty powbijane
hebanowe pióra. - Zabierasz to coś? – zapytał, rzucając nimi w stronę Morsa.
- Daj, bo się
jeszcze poparzysz… - upadły złapał lotki, które po chwili zapłonęły jasnym
blaskiem w jego rękach.
- To ty mnie
spalić chciałeś?! – zawołał zszokowany Ignis patrząc na poprzecinane dziury w
materiale.
- Niekoniecznie…
- odparł niezbyt przekonująco, biorąc ze śmiechem Rossitianę za rękę i kierując
się w stronę wrót zamku. Zostawili ich w tyle.
-
Niekoniecznie? – parsknął, z niedowierzaniem kręcąc głową. Przeczesał ręką
bordowe włosy i uśmiechnął się pod nosem, rzucając uważne spojrzenie w kierunku
Eriada, po czym podszedł do niego, klepiąc go po ramieniu. Mężczyzna spojrzał
na niego zdziwiony. – Dzięki. Jestem ci coś winien ślicznotko – rzucił, łapiąc
go za kant szczęki i unosząc jego twarz lekko ku górze. Jasna blizna odznaczała
się wyraźnie na jego szyi.
- Co takiego?
– zapytał nieprzytomnie zaskoczony wampir, oblewając się niespodziewanym
rumieńcem pod wpływem jego dotyku.
- Uroczo –
mruknął Ignis, uśmiechając się kantem ust i z zastanowieniem spoglądając w jego
granatowe tęczówki…
***
- Ja Mors oto
biorę sobie ciebie Rossitino , aby cię mieć i zachować piękną i szpetną,
najlepszą i najgorszą, we dnie i w nocy, w chorobie i zdrowiu, albowiem sercem
całym cię miłuję i przysięgam miłować wiecznie póki śmierć nas nie rozłączy –
drżące słowa przyrzeczenia skierowane prosto ku jej sercu. I jej słowa na
zawsze wyryte w jego.
– Ja Rossitina
oto biorę sobie ciebie Morsie, aby cię mieć i zachować pięknego i szpetnego,
najlepszego i najgorszego, we dnie i w nocy, w chorobie i zdrowiu, albowiem
sercem całym cię miłuję i przysięgam miłować wiecznie póki śmierć nas nie
rozłączy…
Ross, jak nakazywała tradycja,
rzuciła za sobą wiankiem, który złapały jednocześnie ich drogie przyjaciółki, Mallory
z Aeną. Jasnowłosa zaśmiała się dźwięcznie, obracając się i dostrzegając
zaistniałą sytuacje.
Na jeden znak i jedno tchnienie
wszystkie smoki poderwały się w powietrze. Mors objął swą ukochaną i rozpostarłszy
hebanowe skrzydła wzbił się wraz z nią w przestworza.
Błękitne niebo tuż nad nimi
zasnuła przynajmniej połowa smoków z Zakonu, które z rykiem przeszybowały tuż
nad nowo połączoną parą. Ponad nimi przeleciał z zawrotną szybkością Lhun, syn
Luthien i Jivrega, przypominający swym wyglądem, jaśniejący ognikami smoczy kryształ,
obsypując ich jasnymi iskrami i zajmując miejsce na przedzie smoczego skrzydła.
Pył ów spowodował, że każda z smoczych łusek zdawała się jaśnieć własnym
blaskiem, zostawiając w powietrzu kolorową smugę… Ross przytuliła się mocniej
do swego ukochanego, całując go z uczuciem.
- Nareszcie nadeszła ta chwila…-
szepnęła, emanując wprost szczęściem.
- Tak, moja najdroższa Ross-
zaśmiał się ognisty, patrząc na nią czule i głaszcząc ją po twarzy. Złożył na
jej ustach łagodny pocałunek pełen obietnic przyszłości. W tym momencie Elayna
ryknęła przeraźliwie, a po chwili dołączyły się do niej kolejne smocze głosy.
Ziemia i powietrze drgały przepełnione dźwiękiem.
Para
wylądowała na dziedzińcu, w objęciach. Stali się jednością serc, aż po czasu
kres. Obiecał sobie nigdy nie zapomnieć tej chwili, nigdy jej nie opuścić.
Z zamyślenia wyrwał go cierpki głos
zniecierpliwionego brata. Ignis spojrzał na June z widoczną zazdrością.
-Chodź tu, ty kupo futra – zawołał, wyciągając doń
dłoń z ukrytym weń przysmakiem. Tylko tak był w stanie wkraść się w jej łaski i
odzyskać swojego wampira. Choć nie raz się zastanawiał czy, warto, takiego
uślinionego. Czasem też myślał o tym, czy ruda nie robi tego specjalnie,
wiedząc jak to się skończy. Irytowało go to. Wilczyca polizała Eriada po raz
ostatni i naskoczyła na elfa. – Spokój, siad ty bestio – rzucił zrezygnowany,
na co ta przysiadła koło jego nogi i zaczęła lekko sapać, wywalając radośnie
język i szorując ogonem po posadzce. – Proszę, proszę, jak chcemy to umiemy być
cywilizowani – mruknął, dając jej smakołyk, który pochłonęła dosłownie w
chwilę.
Mors do dziś dnia nie wiedział, co takiego właściwie
powiedział, czy zrobił Eriad, że Ignis oszczędził tę jego durną głowę i nie
odciął mu jej całkiem tuż po tym jak dowiedział się, iż ten jest wampirem. Choć
zerkając na sporą bliznę, którą ciemnowłosy nosił do dziś, niewiele brakowało.
Pomijając to, jakim cudem skłonił elfa do przebywania ze sobą w jednym
pomieszczeniu i wysłuchania, zamiast ciosania weń morderczych zaklęć, udało mu
się dokonać niemal cudu, skłaniając go do rozmowy z bratem, a nawet więcej do
przebaczenia i przeproszenia go, choć nie obyło się bez jatki. Ignis mimo
wszystko zaakceptował zarówno przeszłość Morsa, jak i teraźniejszość Eriada.
Zagadka. Ani jeden, ani drugi nie zamierzał mu tego wyjawić. Jeszcze lepiej, od
tamtej pory wszyscy zaczęli całkiem dobrze się ze sobą dogadywać. Zastanawiał
się, jak w ogóle do tego doszło, iż zaczęli się ze sobą zadawać. Ignis
znajdował niewiele czasu dla brata, kiedy sam był już w pełni wyszkolonym
jeźdźcem wciąż gnającym z misji na misje, aby być coraz lepszym, a co dopiero
dla jego nieopierzonych znajomych, czy nawet przyjaciół. Aragorn opowiadał mu
co prawda, iż to jego przyjaciel, usłyszawszy co się między nimi wydarzyło,
postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i uświadomić elfa w paru dosyć różnych
kwestiach… Najwyraźniej był bardzo przekonujący.
Ciemnowłosy otarł twarz rękawem, otrzepał się z
sierści i zwrócił się do Morsa.
- Gdzie żeś się szlajał? Ten tutaj jeden z drugim
zamartwiali się o ciebie – powiedział, uwiesiwszy się ramieniem na szyi
Gabriela i wskazując palcem na Ignisa. Ten prychnął tylko.
- Ja, martwił
się, jeszcze czego. Zobaczysz, przyszedł
i zaraz będzie bruździł. Pewnie chcesz nam zabrać naszą panienkę! Nie ma mowy!
– zabronił mu, przyciągając do siebie Ariannę. Ta zaśmiała się tylko.
- Wiesz, że się lepisz? – zapytał retorycznie
Gabriel, próbując zakryć zmieszanie i wywinąć się spod ręki Eriada. Skrzywił
się. Jacy oni wszyscy byli… Bezpośredni.
- Ign! – zawołała w sprzeciwie dziewczyna, kiedy elf
zaczął ją łaskotać. Wiedział, jak tego nie lubi, ale mimo to zawsze tak się z
nią drażnił, a ona mu na to pozwalała. – Ign, nie, nie nie!!! – zaczęła błagać,
zwijając się w kłębek. Brakło jej tchu.
To on ją wychował. On i Eriad. To elf jednak był dla
niej jak drugi ojciec. Byli do siebie bardzo podobni. Przez rubinowowłosą tak,
jak i przez niego przemawiała czysta krew ich ludu. Zarówno Mors, jak i ich
siostra Lumen poddani wpływowi magii ulegli pewnej zmianie. Ona uwolniwszy się
od klątwy, która opętała ją w dzieciństwie posiwiała rzec by można i utraciła
ognistą barwę swych oczu, jakby ogień płonący w sercach ich rodu zgasł w niej
zupełnie. On zaś wpierw odratowany jako nieumarły, pomagając jej złamać klątwę,
wyrwał ją i siebie spod skrzydeł śmierci, sam uzyskując skrzydła, jak ci,
którzy choć umarli, powracają, gdyż jeszcze nie nadszedł ich czas.
Dziewczyna wreszcie wyrwała się z uścisku wujaszka,
pokazując mu język i odbiegając od niego, aby nie zdołał jej znów pochwycić.
- Lecę, Ithillien właśnie wróciła z polowania z
Incensem i Artairem. Musimy poćwiczyć przed spotkaniem z Azzą i Lunronem.
Zobaczymy się później! Vale ojcze! – powiedziała, gwizdem i uderzeniem dłoni o
udo przywołując June, która zerwała się i ruszyła za nią biegiem. Jej uszy
furkotały w pędzie.
- Zaczekaj, pójdę z tobą! – rzucił Riel i już miał
ruszyć jej śladem, lecz zatrzymał się na chwilę, spoglądając na ojca.
- Absens
arens* - odkrzyknęła do niego, znikając za zakrętem. Machnął na to ręką.
- Zgoda,
zgadzam się na ten układ. Wszystkie odpowiedzi po skończeniu szkolenia.
Mors uśmiechnął się lekko i położył mu dłoń na
ramieniu, po czym poczochrał czubek głowy.
- To dobrze. Cieszę się, a teraz leć. Z tego co
mówiła Aria macie trochę zaległości z Incensem.
Chłopak kiwnął tylko głową i ruszył śladem siostry.
Głodny żołądek znów dał o sobie znać kotłując się niebezpiecznie. Musiał ją
złapać i poprosić o pomoc z pergaminem. Nie miał zamiaru czekać na odpowiedzi
ojca. Zgodził się tylko po to, aby uśpić jego czujność. Sam znajdzie je
wszystkie.
- Czy ja o czymś nie wiem? – zapytał półgłosem
ciemnowłosy, przysłaniając usta ręką i patrząc uważnie na upadłego.
- O wielu rzeczach mój przyjacielu, o wielu… - powiedział
z szelmowskim uśmiechem, wyciągając mu z za paska zwinięty w rulon pergamin, po
który do niego przyszedł.
- Ty aby na nie za wiele sobie pozwalasz? – wampir
uniósł znacząco brew.
- Tak, tak… Na pewno…
- Spoufalasz się.
- Zostawiam was z tym. Radźcie sobie sami – przerwał
ich dysputę elf, poprawiając miecz u pasa. - Dobrze, że wróciłeś cały i zdrów, bracie, w
szczególności na umyśle. Jakby ci się nawet polepszyło, tak trochę – zauważył
ironicznie, szturchając go żartem w żebra. Klepnąć w plecy było go raczej
ciężko przez te jego wielkie skrzydła. – Naprawdę się o ciebie martwiliśmy.
- Dzięki, dzięki – rzucił, oddając mu.
- Ja tam po cichu liczyłem, że znów odstawi tę
szopkę co ostatnio… - westchnął zawiedziony Eriad.
- Teraz to mi się wydaje, że o czymś nie wiem –
powiedział, patrząc podejrzliwie na obu, lecz u żadnego nie znalazł ni krzty
zrozumienia.
Mors zdawał się nie do końca pamiętać o co właściwie
chodzi, zaś wampir szczerzył się głupio, udając, że to nie do niego ta mowa.
- Amicorum
omnia communia…** -powiedział niedosłyszalnie wampir, chichocząc.
Zirytowany Ignis zmarszczył brwi.
- Umyj się, bo wszystko tym ufajdasz –rzucił na
odchodne do ciemnowłosego, wskazując na oblepiony wilczą śliną rękaw i kręcąc w
powątpiewaniu głową. Machnął im przez ramię na pożegnanie. Nie będzie ich
niańczył. Obowiązki wzywały. – Vale, żegnam państwa.
_________________________________________________________________________________
Amicorum omnia communia.** - U przyjaciół
wszystko jest wspólne.