Ashan' thera, dah', witajcie!

Najstarszy z zakonow Killinthoru to Ordo Fallax Spes (Zakon Zwodniczej Nadziei) roztaczający swą pieczę nad północnym zachodem, gdzie na fundamentach tradycji i surowych zasad buduje swą potęgę łącząc w jedno najbardziej dopasowane pary. Ich historia jest długa i wciąż toczy się na nowo. Zajrzyj do kronik, odnajdź legendy, posłuchaj plotek tego co dzieje się teraz.

27 września 2015

4. Księgi przeszłości


art by www.atomhawk.deviantart.com

Ruda wilczyca szczekając donośnie pognała w kierunku anioła, po czym okrążyła go pełna radości, domagając się pieszczot. Mors pogłaskał ją, drapiąc za uszami.
- Co słychać June? – rzucił, a ona spojrzała na niego swymi mądrymi, złotymi oczyma, po czym bez ostrzeżenia polizała go po twarzy. – Ach ty łobuziaro!
-Wrał! – odparła, merdając puchatym chwostem.
- Tata! – melodyjny głos dziewczęcia biegnącego w ślad za zwierzakiem odbił się dźwięcznym echem od ścian korytarza, zwracając jego uwagę. Arianna rzuciła się ojcu na szyję. – Nareszcie jesteś!
- Witaj maleńka – powiedział ze śmiechem, obejmując ją i całując w czoło. – Gdzie tak pędzisz? – zapytał, odsuwając ją na odległość ramion, aby mógł się jej przyjżeć i odgarniając z twarzy rubinowe pasmo włosów, zasłaniające jej jadeitowe oczy. Oczy tak podobne do oczu jej matki.
- Nie pomyślałeś, że może do ciebie tak pędzę? – zasugerowała, przekrzywiając zaczepnie głowę i spoglądając nań wymownie.
- Do mnie? Oj, do mnie to już tak dawno nie leciałaś. Szybciej bym podejrzewał, że do jakiegoś inszego pana… Który to został tym nieszczęśnikiem, z którego przyjdzie mi zedrzeć skórę?
- Tato! – zaperzyła się, a upadły zachichotał tylko, otulając ją skrzydłami, aby ją udobruchać.
- Już dobrze, dobrze, powiesz mi innym razem.
– Po prostu długo cię nie było. Stęskniłam się – wymruczała niewyraźnie, wtulona w jego pióra. Uwielbiała ich dotyk, tę miękkość i ciepło oraz cichy szelest, jaki towarzyszył każdemu ruchowi anioła. Czuła się przy nich bezpiecznie. Usłyszała znajome kroki. – Rieluś?
June zamerdała radośnie ogonem, podbiegając do nowoprzybyłego i obwąchując go skrzętnie.
- Tu jesteście… - zaskoczony widokiem chłopak szybko schował trzymany przez siebie pergamin do kieszeni, nim ktokolwiek zdołał go dostrzec.
Nie wiedzieć czemu zawsze potrafił znaleźć Ariannę, gdziekolwiek by się nie ukryła. Jedni nazywali to szóstym zmysłem, inni zaś całkowitym przypadkiem. Dla nich dwojga odpowiedź była jednak zupełnie oczywista. Byli bliźniętami i łączyła ich niepowtarzalna i jedyna w swoim rodzaju więź. To, że instynktownie kierował swe kroki ku siostrze było tylko jednym z wielu jej przykładów. Nie podejrzewał tylko, że nie będzie sama. Spojrzał czujnie na ojca, próbując wypatrzeć zaginioną kronikę, lecz ten zdążył już pozbyć się gdzieś ksiąg.
- Chodź no tutaj! – zawołała dziewczyna, przyciągając do siebie brata i dusząc go w rodzinnym uścisku, pod osłoną ojcowskich skrzydeł – Tak, za tobą też się stęskniłam, zadowolony? – rzuciła, na co zaczerwienił się tylko. – Co z wami jest nie tak, że jak jeden znika to i drugiego nigdzie nie mogę znaleźć? Z kim ja mam ćwiczyć? Zostało nam już mało czasu, ledwie pół roku i turniej! Pomijając już mnie, twoje umiejętności magiczne dalej leżą i kwiczą w rowie, jak jakieś zarzynane prosie! Opamiętałbyś się! – wyrzuciła mu, szturchając go palcem wskazującym w mostek w oskarżycielskim geście.
On zaś stał tam tylko, z lekko rozwartymi ustami i poczuciem winy wymalowanym na twarzy, nie potrafiąc wykrztusić ni słowa na swoją obronę. Dla każdego innego od razu znalazłby ciętą ripostę, przy niej jednak stawał się całkowicie bezbronny.
- Ale…

- Hu, hu, hu, ktoś tu coś przeskrobał, tak patrzę – zawołał wesoło Eriad, wyłaniając się zza drzwi i opierając o framugę z założonymi rękami. W jednej z dłoni trzymał zwinięty w rulon dokument, owinięty wąskim, czerwonym kawałkiem lnu i zapieczętowany.
- Czyżby to spotkanie rodzinne? Tatusiek wrócił? – rzucił bordowowłosy elf, stając za nim i kładąc dłoń na ścianie tuż obok głowy wampira. Z lekko kpiącym uśmieszkiem skinął bratu głową na powitanie.
- Widzisz, a nas nie zaprosili! – oburzył się tamten, gdy wtem został zaatakowany przez rudą wilczyce, która rzuciła się na niego za punkt honoru poczytując sobie wylizanie go po twarzy i wszędzie gdzie się tylko dało. June tak jak i niegdyś Jacob uwielbiała krwiopijcę. Nie do końca było jasne dlaczego. Eriad wcisnął rulon za pas i chwycił zwierzaka pod pachy, po czym zaczął go dziko czochrać i tarmosić, przekomarzając się z nim. Ruda była wniebowzięta. Upadły zaśmiał się tylko w duchu do powracających wspomnień. Pamiętał jakby to było wczoraj…

Łagodny wschód słońca rozpościerał się jasnym światłem nad horyzontem szmaragdowego oceanu lasów. Świat jednak wciąż zdawał się spać. Towarzyszył im jedynie chłodny, poranny wiatr niosący opowieść mroźnej nocy, gdy przemierzali nieboskłon powracając z misji do zakonu, do domu…

Mięśnie wielkich szkarłatnych skrzydeł pracowały nieustannie, zagarniając pokłady zimnego powietrza. Spokojny, ciepły oddech smoka zaznaczał się białymi obłoczkami pary w atmosferze. Drobne krople wilgoci osiadały na łuskach barwy ognia, odbijając promienie świtu. Na jego grzbiecie siedział hebanowopióry, upadły anioł z lekko przymkniętymi powiekami otulający płaszczem ich „wojenny” łup. Łup ów, będący rudą, futrzaną kulką zaskomlił cicho, chowając mokry nos pod ramię mężczyzny, aby się ogrzać.
- Już niedaleko śpiochu… - mruknął, głaszcząc go uspokajająco po grzbiecie. Wiatr szarpał na wszystkie strony jego krótkimi, ciemnymi włosami, po których zdawały się pełzać płomienie. Burgundowe oczy zabłysły, dostrzegając najwyższe z zamkowych wież Zakonu Światła Mroku, Ordo Luce Tenebris.

Zakon i Rossitiana. Jej radość na ich, na jego widok. Czułe powitanie i zachwyt malujący się w jadeitowych oczach, gdy ujrzała rudy łepek i parę szmaragdowych ślepek wilczka. Była tak pełna szczęścia. Nie mógł oderwać od niej oczu. Mały od razu zapałał do niej szaloną wręcz sympatią i zaczął się doń wyrywać, aby móc polizać ją po twarzy. Był prezentem dla niej, który doskonale sam się dostarczał, wyrywając ku niej ze wszystkich sił. Nazwała go Jacob… W skrócie Jey… Śmiała się z nich, mówiąc, iż są jakoś wyjątkowo zgodni, co do imienia, które mu nadała. Była tak urocza. Jej piękny uśmiech i ciepło, gdy się do niego przytulała… Czułe pocałunki, które nigdy nie zostały nie odwzajemnione. W głowie kłębiły mu się stada nieprzyzwoitych myśli…

Tamte chwile przyprowadzały na myśl kolejne. Zanurzył się w ich głębinie.

- Mors, spójrz, to oni?! - zawołała nagle Rossitiana, wskazując na rosnące z każdą chwilą ciemne punkty, zbliżające się w ich kierunku. Upadły dostrzegł je dokładnie w tym samym momencie, co ona.
- Tak, to bez wątpienia nasi goście - odpowiedział z uśmiechem, widząc rozradowaną minę ukochanej. - Sang, Ely, chodźcie… - Cienista i szkarłatny, zbliżyli się stając tuż za nimi, aby chwilę przyjrzeć się temu wspaniałemu widokowi. W idealnym szyku przypominającym odwrócony symbol ‚V’ do siedziby Ordo Luce Tenebris zmierzali członkowie Ordo Fallax Spes. Po dłuższej chwili na samym przedzie dało się dostrzec jaśniejącą złociście, wielką postać Caligo dosiadanej przez Tenebraruma, przywódców Zakonu Zwodniczej Nadziei.
- Ignis i Stella?- zdziwił się, dostrzegając w środku klucza swego brata i nie do końca wierząc własnym oczom.

 Ich ostatnie spotkanie skończyło się nie najlepiej, jeżeli można to tak łagodnie określić. Mors uratowany przez magiczną, nekromancką moc Almariel i Mulkhera stał się nieumarłym, dla wielu zaś po prostu wampirem. Ignis nienawidził wampirów, mordował każdego, który odważył się stanąć mu na drodze. To bowiem przez jednego z tych stworów, pochodzącego ze szlacheckiego rodu krwi wyginęła całą ich wioska. Szaleniec dla zabawy począł swym ukąszeniem przemieniać jej mieszkańców w żądne krwi bestie, które ogłupione głodem rzucały się na każdego, bez względu na to, czy był to jego brat, czy przyjaciel. Kiedy nie było już prawdziwych elfów, wyrżnęły siebie nawzajem. Ziemię zbroczył szkarłat, przesiąkający głęboko ku jej trzewiom. Tak zostało zniszczone Venatorum, Wioska Łowców. Tylko oni jakimś cudem przeżyli. Dwójka braci i siostra, o której nie mieli wtedy pojęcia.
Wampiry były więc dlań personalizacją czystego zła, a te należało bezwzględnie niszczyć. Dla Morsa te sprawy wyglądały nieco inaczej, gdyż po przybyciu do zakonu, jako iż nie mógł jeszcze pretendować na jeźdźca, gdyż był za młody, został wzięty pod opiekę wraz z innym „elfem” przez Mistrza Aragorna. Ów mroczny elf, będący podobno dalekim kuzynem samego przywódcy, wkrótce został jego najlepszym przyjacielem. Pewnego dnia jednak postanowił wyznać mu prawdę o sobie. Eriad był wampirem. Pochodził z wysokiego rodu i został zesłany przez swoją rodzinę pod pieczę zakonu, jako zakładnik. Nikt nie mógł się jednak o tym dowiedzieć, gdyż miał zostać zabity, jeżeli sprawy jego pobratymców przekroczą niebezpiecznie cienką granice moralności. Nie zmieniło to jednak zdania Morsa o nim. Poznał go za dobrze. Dzięki niemu zrozumiał, że pośród każdej z ras zdarzają się czarne owce, za których winy pozostaje płacić innym. Wkrótce miał się dowiedzieć o nim jeszcze wielu o wiele bardziej kontrowersyjnych rzeczy…
Ignis oszalał widząc swego brata pod tą uwłaczającą postacią i między nimi i ich smokami rozgorzała szalona walka. Nie potrafił sobie nawet przypomnieć jak to wszystko się skończyło. Pamiętał tylko, iż nie chciał skrzywdzić brata, lecz przekonać go co do siebie. Na nic jednak zdały się słowa przy ostatecznym ostrzu szaleństwa i poczucia najgłębszej zdrady wbijającej się prosto w plecy elfa. Mors z Sanguisem odeszli, wygnani… Dla Ignisa zdawał się on już nie istnieć. Przez wampiry stracił wszystko, swój dom Venatorum, swój lud, swoją ukochaną Etrię, niemal całą rodzinę, a teraz jedynego brata. W jego sercu kryła się rozpacz, zakryta grubym, mrocznym i zgubnym całunem nienawiści.

Ross spojrzała na niego niepewnie, obejmując go za ramię.
-Jestem tylko ciekawy jak ich do tego zmusili…- mruknął dostrzegając na samym końcu skrzydła, Eriada na ciemnym Numenorze, co w pewnym sensie było odpowiedzią na jego pytanie.
- Nie martw się tym. Wszystko się wyjaśni, gdy wylądują… - powiedziała, głaszcząc go po policzku. Anioł uśmiechnął się do niej, przeganiając złe myśli i pocałował ją czule, przyciskając do siebie.
- Wszystko będzie dobrze – szepnął do niej, chcąc równocześnie przekonać co do tego i siebie.

Wkrótce na łąkach pojawiło się o wiele więcej jeźdźców i smoków zwabionych gromkim powitalnym rykiem bestii z Ordo Fallax Spes, które kolejno zaczęły lądować pośród wysokich, soczystych traw. Tenebrarum jako przywódca pierwszy zeskoczył z grzbietu Caligo podchodząc wraz z nią do Rossitiany i Elayny, aby z ukłonem i śmiechem wypełnić grzeczności, po czym z radości mało jej nie udusił, czego Mors nie omieszkał mu wypomnieć. Jey kręcący się jeszcze przed chwilą wokół nich rzucił się dziko w kierunku Eriada biegając wkoło niego i szczekając donośnie. Ciemnowłosy potknął się o plączącego się wokół nóg wilczka i runął w kierunku ziemi, lecz na szczęście ognisty zdołał go w ostatniej chwili przytrzymać.
- Chcesz nam wilka zabić? - rzucił oskarżycielsko stawiając go na nogi i otrzepując z wyimaginowanego kurzu.
- Jeszcze czego, sobie będę ręce brudzić! - wyszczerzył się wesoło, klepiąc anioła po plecach, tak, że ten mało ducha nie oddał, jeśli takowego posiadał. - Przywlekliśmy twojego brata, znaczy się tak konkretnie to ja. Numenor przekonał Stellę, a Tenebr odpowiednio ustawił szyk skrzydła, żeby po drodze nikogo nam nie pozabijał - dodał wesoło. - Będziesz z nim musiał pogadać… - powiedział, łapiąc się z konsternacją za kark i zerkając porozumiewawczo w stronę gdzie nieco w oddali znajdowała się Gwiazda ze swym jeźdźcem. – On wie, powiedziałem mu – rzucił i wyszczerzył ukrywane do tej pory  kły jak głupi, odchylając brodę. Wskazał palcem na bliznę na szyi.
- Żartujesz sobie?! - dopiero teraz Mors zobaczył świeżą, jasną linie zdobiącą jego skórę, która najpewniej była robotą jego brata. Ignis musiał oszaleć do reszty, próbując poderżnąć mu gardło.
Anioł chciał coś powiedzieć, lecz Jacob nie pozwolił się dłużej ignorować i rzucił się na wampira , przewracając go na ziemię. Nie miał wyboru, ruszył w stronę brata. Ich rozmowa nie miała należeć do najłatwiejszych, a gdyby nie Eriad mogłaby się zaliczać do nigdy nie zaistniałych…

To trwało zdecydowanie za długo. Ktoś musiał po nich pójść. Wampir wyprowadził dwóch wywarkujących coś do siebie braciszków z lasu trzymając ich za karki jak nieznośne kociaki.
- Ja wychodzę z siebie i staję obok, a ci…- nie dokończył, bo obok smoków, ku którym się kierował stała Rossitiana patrząc w ich kierunku z dość nieprzychylną miną, tuż za nią znajdowała się Elayna. Ognisty wyrwał się ciemnowłosemu w tym samym czasie co jego brat. Widząc zebranych przed sobą osobników w liczbie dość licznej, spojrzeli po sobie i o dziwno zgodnie wskazali na Eriada.
- To on! - zawołali równocześnie. Jeździec Numerona słał z oczu gromy patrząc w ich stronę.
- Jasne… - mruknął zdzieliwszy ich obu po głowie, widać nie dostatecznie daleko się od niego odsunęli, po czym podszedł do jasnowłosej z uśmiechem. - Przytargałem ofiary jedne! – powiedział, wskazując na obu. Nim kobieta  zdołała cokolwiek odpowiedzieć, Mors z uśmiechem wystąpił krok naprzód.
- Ross, przedstawiam ci Ignisa, jeźdźca Stelli, którą już zapewne zdążyłaś poznać – rzekł uroczyście.
- Witaj piękna Rossitiano, przywódczyni Ordo Luce Tenebris i przyszła żono mego brata – przywitał się bordowowłosy, kłaniając się szarmancko i całując ją w dłoń. – Witaj i ty fiołkowa towarzyszko jej życia, Elayno. Niezwykle się cieszę, że mogę was osobiście poznać.
- Witaj Ignisie, mnie również miło jest móc powitać cię na naszej ziemi. Bardzo chciałam cię poznać. Mors wiele opowiadał mi o tobie, o was – powiedziała, uśmiechając się do niego, szczęśliwa, iż zażegnali spór.
- „Witaj ognisty” -  Elayna skłoniła się ku niemu pyskiem, zadowolona ze spokoju ducha swej jeźdźczyni.
- I kto to mówi… Kto to mówi - mruknął sam do siebie Eriad. - Chodźcie w końcu, bo zdążyłem już nieźle zgłodnieć… Złapać tych o… - tu wskazał na dwa szkarłatnookie osobniki - trochę sił wymaga.
- Ot, żeś się wysilił od pięciuset lat… - powiedział elf wyciągając z swej szaty powbijane hebanowe pióra. - Zabierasz to coś? – zapytał, rzucając nimi w stronę Morsa.
- Daj, bo się jeszcze poparzysz… - upadły złapał lotki, które po chwili zapłonęły jasnym blaskiem w jego rękach.
- To ty mnie spalić chciałeś?! – zawołał zszokowany Ignis patrząc na poprzecinane dziury w materiale.
- Niekoniecznie… - odparł niezbyt przekonująco, biorąc ze śmiechem Rossitianę za rękę i kierując się w stronę wrót zamku. Zostawili ich w tyle.

- Niekoniecznie? – parsknął, z niedowierzaniem kręcąc głową. Przeczesał ręką bordowe włosy i uśmiechnął się pod nosem, rzucając uważne spojrzenie w kierunku Eriada, po czym podszedł do niego, klepiąc go po ramieniu. Mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony. – Dzięki. Jestem ci coś winien ślicznotko – rzucił, łapiąc go za kant szczęki i unosząc jego twarz lekko ku górze. Jasna blizna odznaczała się wyraźnie na jego szyi.
- Co takiego? – zapytał nieprzytomnie zaskoczony wampir, oblewając się niespodziewanym rumieńcem pod wpływem jego dotyku.
- Uroczo – mruknął Ignis, uśmiechając się kantem ust i z zastanowieniem spoglądając w jego granatowe tęczówki…

***
- Ja Mors oto biorę sobie ciebie Rossitino , aby cię mieć i zachować piękną i szpetną, najlepszą i najgorszą, we dnie i w nocy, w chorobie i zdrowiu, albowiem sercem całym cię miłuję i przysięgam miłować wiecznie póki śmierć nas nie rozłączy – drżące słowa przyrzeczenia skierowane prosto ku jej sercu. I jej słowa na zawsze wyryte w jego.
– Ja Rossitina oto biorę sobie ciebie Morsie, aby cię mieć i zachować pięknego i szpetnego, najlepszego i najgorszego, we dnie i w nocy, w chorobie i zdrowiu, albowiem sercem całym cię miłuję i przysięgam miłować wiecznie póki śmierć nas nie rozłączy…

Ross, jak nakazywała tradycja, rzuciła za sobą wiankiem, który złapały jednocześnie ich drogie przyjaciółki, Mallory z Aeną. Jasnowłosa zaśmiała się dźwięcznie, obracając się i dostrzegając zaistniałą sytuacje.
Na jeden znak i jedno tchnienie wszystkie smoki poderwały się w powietrze. Mors objął swą ukochaną i rozpostarłszy hebanowe skrzydła wzbił się wraz z nią w przestworza.
Błękitne niebo tuż nad nimi zasnuła przynajmniej połowa smoków z Zakonu, które z rykiem przeszybowały tuż nad nowo połączoną parą. Ponad nimi przeleciał z zawrotną szybkością Lhun, syn Luthien i Jivrega, przypominający swym wyglądem, jaśniejący ognikami smoczy kryształ, obsypując ich jasnymi iskrami i zajmując miejsce na przedzie smoczego skrzydła. Pył ów spowodował, że każda z smoczych łusek zdawała się jaśnieć własnym blaskiem, zostawiając w powietrzu kolorową smugę… Ross przytuliła się mocniej do swego ukochanego, całując go z uczuciem.
- Nareszcie nadeszła ta chwila…- szepnęła, emanując wprost szczęściem.
- Tak, moja najdroższa Ross- zaśmiał się ognisty, patrząc na nią czule i głaszcząc ją po twarzy. Złożył na jej ustach łagodny pocałunek pełen obietnic przyszłości. W tym momencie Elayna ryknęła przeraźliwie, a po chwili dołączyły się do niej kolejne smocze głosy. Ziemia i powietrze drgały przepełnione dźwiękiem.
 Para wylądowała na dziedzińcu, w objęciach. Stali się jednością serc, aż po czasu kres. Obiecał sobie nigdy nie zapomnieć tej chwili, nigdy jej nie opuścić.

Z zamyślenia wyrwał go cierpki głos zniecierpliwionego brata. Ignis spojrzał na June z widoczną zazdrością.
-Chodź tu, ty kupo futra – zawołał, wyciągając doń dłoń z ukrytym weń przysmakiem. Tylko tak był w stanie wkraść się w jej łaski i odzyskać swojego wampira. Choć nie raz się zastanawiał czy, warto, takiego uślinionego. Czasem też myślał o tym, czy ruda nie robi tego specjalnie, wiedząc jak to się skończy. Irytowało go to. Wilczyca polizała Eriada po raz ostatni i naskoczyła na elfa. – Spokój, siad ty bestio – rzucił zrezygnowany, na co ta przysiadła koło jego nogi i zaczęła lekko sapać, wywalając radośnie język i szorując ogonem po posadzce. – Proszę, proszę, jak chcemy to umiemy być cywilizowani – mruknął, dając jej smakołyk, który pochłonęła dosłownie w chwilę.

Mors do dziś dnia nie wiedział, co takiego właściwie powiedział, czy zrobił Eriad, że Ignis oszczędził tę jego durną głowę i nie odciął mu jej całkiem tuż po tym jak dowiedział się, iż ten jest wampirem. Choć zerkając na sporą bliznę, którą ciemnowłosy nosił do dziś, niewiele brakowało. Pomijając to, jakim cudem skłonił elfa do przebywania ze sobą w jednym pomieszczeniu i wysłuchania, zamiast ciosania weń morderczych zaklęć, udało mu się dokonać niemal cudu, skłaniając go do rozmowy z bratem, a nawet więcej do przebaczenia i przeproszenia go, choć nie obyło się bez jatki. Ignis mimo wszystko zaakceptował zarówno przeszłość Morsa, jak i teraźniejszość Eriada. Zagadka. Ani jeden, ani drugi nie zamierzał mu tego wyjawić. Jeszcze lepiej, od tamtej pory wszyscy zaczęli całkiem dobrze się ze sobą dogadywać. Zastanawiał się, jak w ogóle do tego doszło, iż zaczęli się ze sobą zadawać. Ignis znajdował niewiele czasu dla brata, kiedy sam był już w pełni wyszkolonym jeźdźcem wciąż gnającym z misji na misje, aby być coraz lepszym, a co dopiero dla jego nieopierzonych znajomych, czy nawet przyjaciół. Aragorn opowiadał mu co prawda, iż to jego przyjaciel, usłyszawszy co się między nimi wydarzyło, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i uświadomić elfa w paru dosyć różnych kwestiach… Najwyraźniej był bardzo przekonujący.

Ciemnowłosy otarł twarz rękawem, otrzepał się z sierści i zwrócił się do Morsa.
- Gdzie żeś się szlajał? Ten tutaj jeden z drugim zamartwiali się o ciebie – powiedział, uwiesiwszy się ramieniem na szyi Gabriela i wskazując palcem na Ignisa. Ten prychnął tylko.
-  Ja, martwił się,  jeszcze czego. Zobaczysz, przyszedł i zaraz będzie bruździł. Pewnie chcesz nam zabrać naszą panienkę! Nie ma mowy! – zabronił mu, przyciągając do siebie Ariannę. Ta zaśmiała się tylko.
- Wiesz, że się lepisz? – zapytał retorycznie Gabriel, próbując zakryć zmieszanie i wywinąć się spod ręki Eriada. Skrzywił się. Jacy oni wszyscy byli… Bezpośredni.
- Ign! – zawołała w sprzeciwie dziewczyna, kiedy elf zaczął ją łaskotać. Wiedział, jak tego nie lubi, ale mimo to zawsze tak się z nią drażnił, a ona mu na to pozwalała. – Ign, nie, nie nie!!! – zaczęła błagać, zwijając się w kłębek. Brakło jej tchu.

To on ją wychował. On i Eriad. To elf jednak był dla niej jak drugi ojciec. Byli do siebie bardzo podobni. Przez rubinowowłosą tak, jak i przez niego przemawiała czysta krew ich ludu. Zarówno Mors, jak i ich siostra Lumen poddani wpływowi magii ulegli pewnej zmianie. Ona uwolniwszy się od klątwy, która opętała ją w dzieciństwie posiwiała rzec by można i utraciła ognistą barwę swych oczu, jakby ogień płonący w sercach ich rodu zgasł w niej zupełnie. On zaś wpierw odratowany jako nieumarły, pomagając jej złamać klątwę, wyrwał ją i siebie spod skrzydeł śmierci, sam uzyskując skrzydła, jak ci, którzy choć umarli, powracają, gdyż jeszcze nie nadszedł ich czas.

Dziewczyna wreszcie wyrwała się z uścisku wujaszka, pokazując mu język i odbiegając od niego, aby nie zdołał jej znów pochwycić.
- Lecę, Ithillien właśnie wróciła z polowania z Incensem i Artairem. Musimy poćwiczyć przed spotkaniem z Azzą i Lunronem. Zobaczymy się później! Vale ojcze! – powiedziała, gwizdem i uderzeniem dłoni o udo przywołując June, która zerwała się i ruszyła za nią biegiem. Jej uszy furkotały w pędzie.
- Zaczekaj, pójdę z tobą! – rzucił Riel i już miał ruszyć jej śladem, lecz zatrzymał się na chwilę, spoglądając na ojca.
-  Absens arens* - odkrzyknęła do niego, znikając za zakrętem. Machnął na to ręką.
 - Zgoda, zgadzam się na ten układ. Wszystkie odpowiedzi po skończeniu szkolenia.
Mors uśmiechnął się lekko i położył mu dłoń na ramieniu, po czym poczochrał czubek głowy.
- To dobrze. Cieszę się, a teraz leć. Z tego co mówiła Aria macie trochę zaległości z Incensem.
Chłopak kiwnął tylko głową i ruszył śladem siostry. Głodny żołądek znów dał o sobie znać kotłując się niebezpiecznie. Musiał ją złapać i poprosić o pomoc z pergaminem. Nie miał zamiaru czekać na odpowiedzi ojca. Zgodził się tylko po to, aby uśpić jego czujność. Sam znajdzie je wszystkie.

- Czy ja o czymś nie wiem? – zapytał półgłosem ciemnowłosy, przysłaniając usta ręką i patrząc uważnie na upadłego.
- O wielu rzeczach mój przyjacielu, o wielu… - powiedział z szelmowskim uśmiechem, wyciągając mu z za paska zwinięty w rulon pergamin, po który do niego przyszedł.
- Ty aby na nie za wiele sobie pozwalasz? – wampir uniósł znacząco brew.
- Tak, tak… Na pewno…
- Spoufalasz się.
- Zostawiam was z tym. Radźcie sobie sami – przerwał ich dysputę elf, poprawiając miecz u pasa. -  Dobrze, że wróciłeś cały i zdrów, bracie, w szczególności na umyśle. Jakby ci się nawet polepszyło, tak trochę – zauważył ironicznie, szturchając go żartem w żebra. Klepnąć w plecy było go raczej ciężko przez te jego wielkie skrzydła. – Naprawdę się o ciebie martwiliśmy.
- Dzięki, dzięki – rzucił, oddając mu.
- Ja tam po cichu liczyłem, że znów odstawi tę szopkę co ostatnio… - westchnął zawiedziony Eriad.
- Teraz to mi się wydaje, że o czymś nie wiem – powiedział, patrząc podejrzliwie na obu, lecz u żadnego nie znalazł ni krzty zrozumienia.
Mors zdawał się nie do końca pamiętać o co właściwie chodzi, zaś wampir szczerzył się głupio, udając, że to nie do niego ta mowa.
- Amicorum omnia communia…** -powiedział niedosłyszalnie wampir, chichocząc.
Zirytowany Ignis zmarszczył brwi.
- Umyj się, bo wszystko tym ufajdasz –rzucił na odchodne do ciemnowłosego, wskazując na oblepiony wilczą śliną rękaw i kręcąc w powątpiewaniu głową. Machnął im przez ramię na pożegnanie. Nie będzie ich niańczył. Obowiązki wzywały. – Vale, żegnam państwa.
_________________________________________________________________________________
Absens arens.* - Nieobecny traci.
Amicorum omnia communia.** - U przyjaciół wszystko jest wspólne.